Magda Stojowska

 

no, dalej – dorastajcie!

 

Gob Squad

before your very eyes

koncepcja, design, reżyseria – Gob Squad (Johanna Freiburg, Sean Patten,

Berit Stumpf, Sarah Thom, Bastian Trost & Simon Will), kostiumy: An Breughelmans & Gob Squad, dźwięk: Sebastian Bark, Jeff McGrory & Gob Squad, premiera: 28 kwietnia 2011,

pokaz w ramach 4+4 Days in Motion Festival w Pradze: 15-16 października 2011




najnowszy projekt angielsko-niemieckiej grupy artystycznej Gob Squad (premiera w Berlinie w kwietniu 2011), który powstał w koprodukcji z belgijskiem teatrem Campo, odniósł natychmiastowy sukces, i – jak możemy przeczytać na internetowej stronie zespołu – sprzedaje się szybciej niż jakakolwiek ich wcześniejsza produkcja. Spektakl, w którym występują belgijskie dzieci w wieku od dziewięciu do czternastu lat, objeżdża Europę, a wkrótce pokazany zostanie także w Korei. Jest ostatnią częścią trylogii Campo, którą tworzą spektakle z udziałem dzieci (dwa wcześniejsze w reżyserii Tima Etchellsa to Übung oraz That Night Follows Day), natomiast to pierwszy projekt międzynarodowego kolektywu, w którym nie występują sami jego twórcy. Gob Squad łączą w swoich działaniach teatr, performans, sztukę wideo, ich akcje często dzieją się w miejscach publicznych, otwartych, tak że przechodzeń może stać się ich częścią, zostać rozmówcą, a nawet aktorem. Grupa po kilkunastu latach istnienia opisuje siebie tymi słowami: „Gob Squad to siedmiogłowy potwór, artystyczny kolektyw, który ma siedmiu dyrektorów. Schizofreniczna tożsamość, wielorako zaburzona osobowość – biseksualna, bi-narodowa i bilingwistyczna. Hermafrodyta siedmiu kontrolowanych freaików. Grupa, rodzinny patchwork i socjalna utopia”.
W Before your very eyes mamy zatem dość, jak na ten kolektyw, nietypową sytuację. Spektakl zamknięty jest w teatralnej ramie – na scenie pudełko-pokój, którego wewnętrzne ściany tworzą weneckie lustra. Po bokach pokoju, tworząc symetryczne „kulisy”, ustawione są wielkie ekrany. Konstrukcji sceny za chwilę dopełni dochodzący z góry „Głos” – narrator i spiritus movens zdarzenia. Wchodząca publiczność widzi bawiące się w pokoju dzieci. Za chwilę okaże się, że dzieci słyszą widzów, ale ich nie widzą. Są przed nami trochę jak okazy, na które bezkarnie możemy sobie popatrzeć – żadnej konfrontacji, żadnego zagrożenia, bezpiecznie czujemy się w konwencjonalnej roli „widzów”. Dzieci rozmawiają, grają w karty; wygłupiają się, kiedy publiczność cichnie, „Głos”, zaczynając swoją rolę instruktora, zwraca się do młodych aktorów – informuje, że widzowie już są gotowi, że czekają i ponagla grupkę. „Wiecie po co tu jesteście, prawda? Jesteście tutaj po to, żeby żyć a potem umrzeć. Nie sądzę, żeby wszyscy tutaj mieli czas siedzieć i oglądać was przez dziesięciolecia. Więc lepiej zabierzcie sie do tego. No, dalej – dorastajcie!” Tak odsłania się zamierzenie twórców – pokazać dzieci, kiedy były jeszcze bardziej dziećmi, a potem: jak stają się nastolatkami, ludźmi „dojrzałymi” (około czterdziestki), a w końcu staruszkami, każdy ze swoją śmiercią. Dzieciaki na początku ośmieszają zadanie, które zlecił im „Głos”. Mają szybciej dorastać? Przyspieszyć biologię? Włączyć „przewijanie” na życiowej taśmie? Wygłupiają się, niby rozciągają sobie ręce, nogi, włosy – są jak wykrzywione w bolesnych grymasach kukiełki. Ale tajemniczy narrator wie, jak popchnąć historię ich życia. Proponuje im spojrzeć na siebie w niedawnej przeszłości. Na wielkich ekranach pojawiają się nagrania dzieci sprzed paru miesięcy, prawdopodobnie jeszcze z okresu castingu do projektu, na których opowiadają coś o sobie, tańczą, śpiewają. Są w swoich pokojach, między swoimi maskotkami i piętrowymi łóżkami, albo na chodniku obok bloku, na trawniku, w miejscach uderzająco zwykłych. Są pełne uroku, nadziei, są dowcipne i spontaniczne, dają z siebie w tych nagraniach wszystko. Archiwalne filmy młodzi aktorzy oglądają w swoim pokoju na telewizyjnym ekranie. Ich reakcje obserwujemy dzięki kamerze, którą siebie filmują – nagrania z przeszłości zderzają się więc z nagraniami tu i teraz. Ciekawy zabieg formalny polega na tym, że dzieci nagrywając się na kamerę, patrzą w nią, jakby patrzyły do lustra. Jednocześnie w lustrzanym pokoju dzieci zachowują sie tak, jakby luster nie było, tylko czasami spojrzą na swoje odbicia, poprawiając włosy czy ubiór. Ich bardzo bliskie ujęcia do kamery przeniesione na ekrany tworzą ogromne portrety, przypominające trochę prace Rinjeke Dijkstra. Dzieci na scenie sceptycznie i nie całkiem zadowolone obserwują swoje niedawne popisy. Są już dojrzalsze o aktorstwo, o teatralną przygodę, o swoją sceniczną wspólnotę, sfilmowane w niedawnej przeszłości są jeszcze tak „dziecinne”, bezbronne. Ciekawe jest widzieć fizyczną różnicę w ich ciałach – niektórzy z nich zdążyli w ciągu paru miesięcy z dzieci stać się nastolatkami. Jeden z chłopaków, około trzynastoletni, jeden z najstarszych w grupie, patrzy na swoją rozanieloną twarz na nagraniu – włosy do ramion, błysk w oczach, rozbrajający uśmiech dziecka, które opowiada o swojej pierwszej miłości, właśnie mają drugą rocznicę swojego związku, pokazuje do kamery list od ukochanej. Kokietuje, rozśmiesza, patrzy odważnie do kamery, wszyscy jesteśmy rozbrojeni tym uśmiechem i radością, które biją od zakochanego, pięknego chłopca. Ale na drugim ekranie ten sam chłopiec patrzy z wściekłością na swoje niedawne wcielenie. Aż trudno uwierzyć, że tak szybko coś się zmienia w ciele dorastającego chłopca, detale w wyrazie twarzy i mamy wrażenie, że to już ktoś całkiem inny. Nastolatek nie lubi siebie jako uśmiechniętego i szczęśliwego dziecka, otwartego i gadającego o intymnych sprawach.

Napięcie, które powstaje na początku spektaklu w tym spotkaniu aktorów z sobą samymi z niedawnej przeszłości, jest impulsem do dalszych metamorfoz. Pierwszą, wyraźnie zadaną przez „Głos” będzie „przemiana” w nastolatków. W świetnych choreografiach, które są przerywnikami do kolejnych obrazów spektaklu, w rytmach znanych kawałków á la Queen Don’t stop me now, dzieci „dorastają”. Żeby stać się nastolatkiem, wystarczy bardzo niewiele – czarna koszula z pacyfką albo postawionym gniewnie kołnierzem, ciemna wełniana czapka głęboko wciśnięta na głowę i do tego lśniąca cekinami kiecka, a przede wszystkim podkrążone oczy i zmęczenie twarzy (czarna farba wokół oka i na ustach budzi skojarzenia ze stylem emo), włosy trochę w tapirze, trochę w nieładzie, no i obowiązkowy papieros. Jednak przede wszystkim – ogólne wkurzenie na świat i odrobina zblazowania. Dzieciaki w oka mgnieniu tworzą grupę zmęczonych życiem nastolatków, patrzą na nas, twardniejąc w środku od wewnętrznego buntu, siedzą bezczynnie w fotelach, paląc papierosy. Po raz kolejny oglądają swoje nagrania z przeszłości. Na jednym z nich uroczy blondynek opowiada o swojej fascynacji plasteliną. Pokazuje brunatną grudkę – „mogę z niej mieć, cokolwiek sobie wymarzę”. Na te wyznania nastoletnie wcielenie blondynka patrzy z odrazą – „jesteś żałosny, a przede wszystkim, z tą plasteliną daleko nie zajedziesz” – odpowiada. Bawi nas uchwycenie młodzieńczego buntu w tych dosyć typowych objawach, z drugiej strony coś niesamowitego jest w tym, że dzieci grają w tę grę bardzo serio, czujemy, że granica między pełnym nadziei dzieciństwem i kipiącym od sprzeciwu okresem dojrzewania jest bardzo cienka. Na naszych oczach bawiąca się grupka wesołych dzieci przeistacza się w istoty pozbawione życiowego sensu, narażone na zwątpienie, gotowe igrać z życiem.
Kolejna odsłona dorastania to wiek około czterdziestki – szybko to idzie, prawda? (omija się tu bowiem czas kariery, zakładania rodziny itp.). Aktorzy ubierają sie trochę bardziej „w stylu”, większość z nich ma peruki – w ubiorze, gestach, makijażu, czujemy silniejszy „pomysł na siebie” – mniej przypadkowości, wyrafinowana dezynwoltura, trochę designu w koszulce z paskiem, trochę klasyki w sukience do kolan, dziewczyny obowiązkowa torebka i but z obcasem, parę z nich nosi już okulary, drogie okulary. Czarnowłosy chłopak zrobił sobie z poduszki brzuch. Naprawdę wyglądają na czterdziestolatków. Głos „reżyseruje” kolejną scenę, zwracając się do jednej z aktorek: „Są twoje czterdzieste urodziny, nigdy nie myślałaś, że ten dzień nadejdzie. Masz nową fryzurę, ale to katastrofa...”. Aktorzy tworzą zakłopotaną grupkę, która zebrała się na urodzinach czterdziestolatki. Nikt nie może przełknąć sushi, które przygotowała na swoje święto. Ona sama też nie. Rozmowy się nie kleją. Dwie osoby zaczęły tańczyć w rogu, solenizantka cierpi – chciałaby się przyłączyć, zrobić coś szalonego, ale nie może się ruszyć. Coś się zaczyna dziać, kiedy jedna z koleżanek wyjmuje iPod i opowiada o jego możliwościach. Grupka się ożywia. Monolog o gadżecie zdominuje spotkanie, rozpędzi smutek i rozczarowanie. Każdy z nich coś stracił. Nie jest w tym miejscu, o którym marzył, na które liczył. Wiedzą, że coś już jest poza nimi, nie spotkali kogoś, nie znaleźli pracy, którą mieli nadzieję znaleźć, nie stali się znanymi politykami, aktorami, architektami, naukowcami, posypały się ich związki albo weszli w nowe, nie takie, na jakie liczyli. Każdy z nich jest w momencie kompromisu. Teksty z pierwszych nagrań, na których dzieci chwaliły się tym, co umieją, zastąpiły teksty o życiowych przegranych, o tym, czego nie zrobili, chociaż chcieli. I kiedy dociera do nas, że ci młodzi ludzie na scenie za kilkanaście lat naprawdę mogą być właśnie w takim punkcie, że my w nim już jesteśmy – albo trochę, albo bardzo, albo całkiem – wtedy rozbrzmiewa Non, je ne regrette rien Edith Piaf – charczące, przejmujące, czarno-białe: „nie, niczego nie żałuję”. Dzieci śpiewają przebój, gestykulując ekspresyjnie i z przejęciem, ta przesada ironizuje obraz „czterdziestki” pozbawionej złudzeń, ale nie odbiera jej prawa do smutku i poczucia zawodu. Czarnowłosy chłopak śpiewa tak, że mocno odchyla głowę do tyłu, wyraźnie widać jego poduszkowy brzuch i czerwoną koszulkę polo. Przypomina jednego z tych przystojnych, uroczych chłopców, który po tym, jak się ożenił i zaczął pracować w dużej korporacji, stał się niewyraźnym, trochę flegmatycznym, już wcale nie przystojnym (owszem, na rozlanej twarzy dałoby się jeszcze rozpoznać resztki urody), spotulniałym misiem. Jego śpiew jest rozpaczliwym wołaniem o sens, przebudzeniem życia w ciele, które zawiodło. Jednocześnie wzruszenie miesza się tu z poczuciem absurdu – tacy jesteśmy, popełniamy błędy a potem krzyczymy, by je wyegzorcyzmować, reflektujemy się, przyznajemy do słabości i znowu za chwilę wpadamy w stare koleiny.
Podczas następnej choreografii, w dużej mierze zbudowanej na geście zmywania chusteczkami makijażu, aktorzy przeskoczą do dalszego etapu życia. Pudrują twarze i włosy, zakładają długawe sweterki we wzory i bezkształtne płaszcze. To emeryci. Jedna z dziewczyn, najstarsza w grupie, zakłada sobie perukę – siwe długie włosy i grzywka na jej długich, jasnych włosach i młodzieńczej grzywce. Oglądamy nagranie z nią sprzed paru miesięcy, ogląda je też ona. Ale w pewnym momencie dziewczyna oddaje swoją perukę młodszemu, drobnemu chłopcu, który zajmuje jej miejsce i konfrontuje się z jej nagraniem jakby konfrontował się z sobą w przeszłości. Dziewczyna natomiast opuszcza pokój. Staje między sceną a publicznością i przygląda się swoim kolegom-aktorom, nagraniu samej siebie i publiczności. Następuje chyba najciekawszy moment spektaklu: pęknięcie w dobrze skonstruowanej opowieści. Patrzymy na trzy wcielenia dziewczyny, najbliżej nas jest ona sama, w pokoju-scenografii jest to aktor przebrany za nią-staruszkę i wreszcie na ekranie widać ją, jeszcze młodszą. Dziewczyna stoi dosyć długo i nie wiadomo, co się wydarzy – to ten moment wreszcie budzi w nas niepewność, wzmacnia czujność. Sama historia przestaje być tak ważna, ważniejsze staje się pytanie o status postaci dziewczyny, rozmnożonej do trzech obrazów, z których zwłaszcza jeden – drobnego chłopca w siwej kobiecej peruce, jest niemal niezrozumiały a z drugiej strony dojmujący i pozostawiający nas w jakiejś bezradności. Postać chłopca patrzy na nas smutno, jest  „cieniem” bytu, możliwą metamorfozą każdego z nas, którą trudno przewidzieć (z dziewczyny została na nim tylko peruka), jest ogniwem, którego status pozostaje niejasny. Wyjście dziewczyny jest zaczynem buntu. Kiedy Głos próbuje nadal moderować sytuację aktorów, kierując wyobrażenie o ich starości w stronę samotnego, straconego, zawiedzionego sobą samym życia, dziewczyna mówi, że przecież z nimi tak nie musi być. Oni są jeszcze w momencie, kiedy wszystko jest niewiadomą. Pyta Głosu, kim jest, skąd wie, co się ma stać, dlaczego mają go posłuchać. Ale Głos odpowiada, że jest tylko nagraniem. Nie ma woli. I teraz, powiada Głos, nadszedł czas na waszą śmierć. Aktorzy nieruchomieją, a potem, pomału, każdy „umiera” – jeden chwyta się za serce i pada na zawał. Inny zasypia w fotelu, w którym czytał książkę. Ktoś jeszcze krztusi się i pada w konwulsjach. Śmierci są banalne, szare, szybkie, niby umowne w prostych gestach, ale przez to jakby prawdziwsze.
To jednak nie koniec. Każdy z umarłych aktorów pomału wstaje i tyłem wychodzi z pokoju. Kiedy tylko znika nam z oczu, pojawia się na ekranie, w obrazie puszczonym do tyłu – w szalonym, dziecięcym tańcu pokazanym w nagraniach na początku spektaklu. Chociaż jest to koniec wzięty w nawias, raczej żartobliwy niż wróżący jakąś ideę „wiecznego powrotu”, to jednak coś w nim się zbyt łatwo domknęło, uczyniło z całości „świetnie zagrany kawałek”. Niedopowiedzenia zeszły na dalszy plan, pytania ustąpiły miejsca poczuciu pokrzepienia.  Młodzi aktorzy dali temu spektaklowi nie tylko urok i świeżość, ale też wiele ciekawych, niebanalnych opowieści i celne spostrzeżenia o życiu. Całość trwała około godziny, a przed naszymi oczyma przetoczyły się ich możliwe losy. Widzieliśmy w bliskich portretach nagrań, jak dzieci zmieniły się podczas powstawania całego projektu, sprowadzone do pewnych etapów, milowych kamieni, życie, ich możliwe życie przebiegło nam przed oczyma bardzo szybko. Czas przyśpieszony zyskał tutaj melancholijną siłę.
Wszystkie dzieci zagrały naprawdę świetnie, zresztą każde było wyrazistą osobowością, na którą chciało się patrzeć, słuchać jej i kibicować. Dobrze wykorzystany został potencjał aktorów – czuje się otwartość twórców na teksty improwizowane przez dzieci, na ich naiwne teatralne pomysły (przebieranie się w kolejne generacje kojarzy się z silną w dzieciństwie potrzebą przepoczwarzania się przed lustrem w różne postacie), ale także na sprzeciw wobec reżyserskiej wizji dorosłych („nie tak to wszystko musi wyglądać!”). Najważniejsze chyba to cudownie swobodne bycie na scenie młodych aktorów, któremu na pewno pomogła scenografia – dzieci nie widzą publiczności, więc łatwiej przezwyciężają wstyd, blokady, tremę. Z drugiej strony jest to mocno teatralna rama, rozdzielająca widzów i aktorów; moment, kiedy jedna z dziewczyn na chwilę wychodzi z pokoju, nie staje się początkiem przełomu – spektakl za chwilę wraca na swoje tory. Dla tych, którzy oczekują od teatru przekraczania granic teatralnego języka, najnowszy spektakl Gob Squad będzie ciekawym formalnie, ambitnym produktem pop – oślepia, fascynuje, daje to, czego właśnie tu i teraz potrzebujemy.

p i k s e l