PAWEŁ SCHREIBER

OPERETKA AD 2012

 

 

TR Warszawa

NIETOPERZ ALBO MÓJ CMENTARZYK

na motywach Zemsty nietoperza Johanna Straussa-syna

reżyseria: Kornél Mundruczó, scenariusz: Kata Wéber, Kornél Mundruczó, scenografia i kostiumy: Márton Ágh, muzyka: János Szemenyei, dramaturg: Gábor Thury, premiera: 20 września 2012

 


Do kliniki eutanazyjnej prowadzonej przez Ryszarda Orłowskiego (Adam Woronowicz) w sylwestrową noc trafia Gustaw Sokołowski (Sebastian Pawlak), słynny dyrygent cierpiący na stwardnienie zanikowe boczne. Towarzyszą mu żona Iris (Agnieszka Podsiadlik) i córka Jaśmina (Roma Gąsiorowska). Doktor Piotr (Rafał Maćkowiak) i pielęgniarka Marta (Małgorzata Buczkowska) przygotowują procedurę eutanazji – ostatnią w historii kliniki czekającej na likwidację. Iris Sokołowska postanawia, że chce odejść wraz z mężem, choć nie jest chora. Zagubiona Jaśmina wdaje się w krótkotrwały romans z doktorem Piotrem. Tymczasem pielęgniarka Marta, obserwująca procedurę badania Iris, zauważa, że jej przełożony z chęci zysku wypisuje pacjentom fikcyjne diagnozy. Po śmierci Gustawa i Iris oraz licytacji mienia kliniki, Marta postanawia, że czas już na konfrontację z Ryszardem, który okazuje się jej kochankiem. Po dramatycznej, pełnej gorzkich słów rozmowie Ryszard wyjeżdża do Szwajcarii, a Marta zostaje sama w częściowo zniszczonej sali zabiegowej. Niespodziewanie do zlikwidowanej już kliniki trafia Łukasz (Dawid Ogrodnik), młody nieuleczalnie chory chłopak, niegdyś mistrz międzynarodowych zawodów w składaniu origami. Zakochuje się w Marcie, która również jest nim zafascynowana. Kiedy Łukasz spada z łóżka, miotając się w epileptycznym ataku, jego siostra prosi Martę o dokonanie eutanazji, interpretując jego jęki jako potwierdzenie wcześniejszej prośby o śmierć. Jaką decyzję podejmie Marta?
Owszem, fabuła Nietoperza, wyreżyserowanego w TR Warszawa przez Kornela Mundruczó, nadawałaby się na jeden czy dwa odcinki popularnej telenoweli. Ale to nie w fabule tkwi główny urok przedstawienia, tylko w tym, jak wirtuozersko ślizga się ono po kolejnych konwencjach, które sobie narzuca. Telenowela. Operetka. Naturalistyczny reportaż z kliniki eutanazyjnej. Komedyjka obyczajowa. Tragedia. Wszystkiego po trochu. Dezorientuje już początek: na kotarę zasłaniającą szpitalne łóżko pada wyświetlony obraz twarzy starszego mężczyzny – Gustawa (Sebastian Pawlak w siwej peruce). Słychać jego ciężki oddech. Po długiej chwili oddech ustaje – rozlega się monotonny pisk monitora pracy serca. Kamera oddala się, ukazując nagie ciało zmarłego. Nagle obraz gaśnie, a w błyskach stroboskopowego światła z tyłu sceny wyłania się mozolnie maszerujący przed siebie nagi trup. Nienaturalnie wykrzywiony, staje na wprost widowni. A potem beztroskim głosikiem śpiewa „Ptaszku, co w nieznany kraj/ odfrunąłeś lekko…” – arię otwierającą Zemstę nietoperza. Po „moja Rozalinko” znów ciemność. Wspomnienie z czasu, kiedy jeszcze żył? Wygłup? Wstrząsająca, a do tego przewrotna metafora śmierci? Wszystkiego po trochu?
Warszawski Nietoperz najlepiej spisuje się tam, gdzie zderza ze sobą elementy, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie przystają. Najważniejszym z takich zderzeń jest zestawienie historii o umieraniu z Zemstą nietoperza Straussa. Kiedy Gustaw trafia do kliniki, musi wybrać sobie muzykę, przy której chciałby umrzeć i decyduje się właśnie na Nietoperza, bo przecież jest sylwester. Muzyka Straussa będzie się od tego momentu wdzierać do spektaklu w najmniej spodziewanych momentach. Za każdym razem będą jej towarzyszyć kolorowe światła – jak impreza, to impreza. Brakuje tylko orkiestry z prawdziwego zdarzenia. Zastępuje ją kilka sfatygowanych keyboardów, które widziały pewnie niejedno wiejskie wesele, i które nie zawsze potrafią się dopasować do tego, co jest właśnie na scenie śpiewane. Wszyscy bawią się wspólnie – aktorzy częściowo wychodzą z ról, więc sparaliżowany sędziwy Gustaw nagle młodnieje i zaczyna radośnie podskakiwać. W zetknięciu z rzeczywistością kliniki eutanazyjnej Strauss potrafi się jednak czasem zmienić nie do poznania. Kiedy Marta śpiewa arię „Taki pan, jak pan”, pada na nią upiorne czerwone światło, akompaniament zaczyna roić się od dysonansów, a w słowach „ja się śmieję, ha-ha-ha” pobrzmiewa już nie rozbawienie, a paniczny przestrach. Z tyłu tańcują sobie pozostałe postaci. Scena jest przezabawna i przerażająca jednocześnie.
Nietoperz z upodobaniem wprawia widza w zakłopotanie i niweczy jego oczekiwania. Buduje absurdalny obraz prywatnej kliniki eutanazyjnej, która wygląda jak zapuszczone mieszkanie w bloku, prowadzonej przez cwaniaczka w wytartym garniturze, a kiedy widzowi zbiera się na chichot, spektakl przywołuje go do porządku, stawiając przed nim świetnie odegraną scenę śmierci na życzenie. I odwrotnie, kiedy widownia daje się zarazić powagą ostatnich życzeń umierającego Gustawa, staje przed nią na czworakach głośno miauczący Ryszard Orłowski. Przygotowaniom do odejścia towarzyszą wyświetlane na wiszących nad widownią ekranach filmy z wilkiem i zającem. Przez pewien czas wydaje się, że śmierć w spektaklu Mundruczó to temat rozedrgany, płynny, nieprzewidywalny, który wciąż się wymyka próbującym go usidlić konwencjom. Ta wizja fascynuje.
Niestety, trwa ona tylko przez pewien czas. W końcu nad zaskoczeniami zaczynają dominować klisze, i to czasem w niezbyt dobrym guście. Kiedy zakochany doktor Piotr kolejny raz krzyczy do Jaśminy „Kocham cię!”, a ona odpowiada „To jak z Romatica TV”, nie do końca wiadomo, czy to ze strony twórców scenariusza forma budowania ironicznego dystansu, czy uznanie własnej porażki. Gorzej, że Romantica TV przychodzi widzowi na myśl również wtedy, kiedy przedstawienie próbuje być śmiertelnie poważne, na przykład w scenie kłótni Marty z Orłowskim. Szkoda wysiłku, jaki Małgorzata Buczkowska wkłada w oddanie wzniosłego oburzenia pielęgniarki, bo przecież Orłowski od samego początku spektaklu jest groteskowym uosobieniem stereotypu bezwzględnego, cynicznego cwaniaka. Nie da się na serio prowadzić sporu z karykaturą. Zwłaszcza kiedy dialogi są kiepściutko napisane. Zamiast ważnej, kluczowej dla fabuły konfrontacji, otrzymujemy chybioną scenę kłótni kochanków rodem z tandetnego serialu, w której świetni aktorzy zostali wtłoczeni w rólki stanowczo poniżej swoich umiejętności. Ironiczny, niejednoznaczny ton spektaklu znika bez śladu, a zastępuje go powaga nieświadoma własnej sztuczności i nieporadności, która czasem stara się sprawić wrażenie, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale to wrażenie bez pokrycia.
Zabrakło też jednego z głównych znaków rozpoznawczych teatru Mundruczó – jego brutalnej naturalności. Świetni aktorzy TR Warszawa grają… świetnie. Spastyczne ruchy Łukasza w wykonaniu Dawida Ogrodnika to aktorski majstersztyk. Ale, paradoksalnie, właśnie przez to, że każdy ruch powykręcanego ciała jest tak perfekcyjny, tak dobrze wykalkulowany, nie sposób dać się tej roli przekonać. To pokaz wirtuozerii, jak trudna aria albo cyrkowa akrobacja. Może budzić co najwyżej podziw, nie szczere współczucie. Nie przekonuje też dlatego, że jest tak mocno i wyraźnie obliczona na silny efekt. W tym momencie przychodzą na myśl inne sceny i zagrania, które działały bardzo podobnie – epatowanie widza częściowym paraliżem i starczymi ruchami Gustawa, nieuzasadnione rozbieranie kolejnych aktorów (Woronowicz to właściwie jedyna męska postać, która nie pojawia się tu nago), gra motywami z innych przedstawień Mundruczó (na przykład lodówka przyozdobiona krzyżem i keyboardy, zapożyczone z Hańby według Coetzeego), gra naturalizmem i ironią, patosem i obciachem, Straussem i kreskówkami z wilkiem i zającem. Wszystko to łatwe i skuteczne metody uwodzenia widza z początku XXI wieku, ale za dużo tu chłodnego profesjonalizmu, aby dać im się przekonać. Tym bardziej że kiedy spektakl przechodzi od ironii do powagi, profesjonalizm twórców zawodzi.

Najkrócej mówiąc, intrygujący z początku Nietoperz okazuje się w końcu kolejnym wcieleniem idei pièce bien faîte dla mieszczańskiej publiczności, która zmieniła się mniej niż mogłoby się wydawać, choć przecież zmieniły się przemawiające do niej środki wyrazu. Kiedy w ostatniej scenie Łukasz spada w ataku epilepsji z łóżka, a Marta, za namową jego siostry, w końcu wykonuje na nim śmiertelny zabieg, trup wstaje i, już bez spastycznych tików, zaczyna czystym głosem śpiewać piosenkę Ti amo Umberto Tozziego. Publiczność klaszcze w rytm muzyki. Dołączają do niej aktorzy. Wszyscy wychodzą zadowoleni. Spędzili wieczór w modnym teatrze, przedstawienie było inteligentne, przewrotne, miejscami wzruszające, a miejscami zabawne. Dotknęło kilku poważnych tematów, ale nie wchodziło w nie za głęboko, choć trzeba dać mu plusik za to, że tematy były rzeczywiście kontrowersyjne. I tak z Nietoperza wychodzi się jak z operetki – stworzonej w zupełnie innej estetyce i podejmującej inne tematy, ale prowadzącej do tego samego efektu – po wyjściu z przedstawienia, zamiast myśleć, nucimy sobie coś pod nosem.

p i k s e l