Z PAWŁEM DEMIRSKIM i MONIKĄ STRZĘPKĄ rozmawia JOANNA WICHOWSKA

ZA WYGODNA TA MIEJSCÓWKA

 

 

 


Wasze dotychczasowe spektakle kazały mi przepatrywać swoje poglądy i emocje, i dokładnie sprawdzać, czy przypadkiem nie są cudze, narzucone. Miałam z tego wprawdzie masochistyczną, ale jednak przyjemność. W Courtney Love stawiacie mnie pod ścianą w zupełnie inny sposób. Tym razem każecie mi z całą powagą zadawać sobie samej takie pytania, które zwykle odkłada się na potem, albo się je po prostu wypiera, żeby jakoś iść dalej, pytania esencjonalne, osobiste, piekielnie niewygodne i bolesne. Trudno z nich wybrnąć i przyjemność jakby mniejsza. I żadnego światła w tunelu.

MONIKA STRZĘPKA: Bo to jest spektakl zrodzony z depresji. Jakoś tak trafnie to nazwałeś niedawno, Pawełku. Było tam coś o odmętach… najgłębszych, coś o piekle... Jak to powiedziałeś?
PAWEŁ DEMIRSKI: Ale co dokładnie mówiłem?
MONIKA STRZĘPKA: Gdybym pamiętała, to bym cię nie pytała. No i właśnie, tak tu sobie żyjemy, na tej emeryturze we Wrocławiu. Siedemdziesięciolecie grunge’u, pamięć trochę szwankuje.

Ale początek tej pracy jeszcze pamiętasz?
MONIKA STRZĘPKA: Jeszcze tak, chociaż to było dawno i od tamtego czasu pierwotny, założony temat zmieniał się wielokrotnie. Nie tyle zresztą temat, ile, nazwijmy to, przestrzeń myślowa, w której się poruszaliśmy, pracując nad tym przedstawieniem. Jakieś dwa, trzy lata temu Paweł przyniósł książkę Everetta True, brytyjskiego dziennikarza muzycznego, który bardzo się przyczynił do sukcesu Nirvany. Uczestniczył w tym całym ruchu muzycznym w Seattle, przyjaźnił się z muzykami, opisywał to środowisko od wewnątrz. Wiemy, jak wygląda wizerunek Courtney Love pielęgnowany przez media, tymczasem True pokazał tę postać w radykalnie inny sposób. Mnie to zainteresowało z powodów dość oczywistych. Ale może Paweł o tym opowie – nie bardzo chcę powtarzać tę historię po raz kolejny. 
PAWEŁ DEMIRSKI: Nie możesz mi, Moniko, podpowiadać, o czym mam mówić…
MONIKA STRZĘPKA: Zauważyłam, że mam poważny problem z mówieniem o tym przedstawieniu. Chcę uciec w rozmowie na boczne tory. Coś takiego się dzieje, że od razu mi się nastrój obniża, jak zaczynam o nim opowiadać. I zamiast mówić o sednie, mam ochotę opowiadać anegdoty. Chyba nie przepracowałam do końca tego spektaklu i nie wiem, czy to się w ogóle kiedyś dokona.
PAWEŁ DEMIRSKI: Po tym przedstawieniu postanowiliśmy z Moniką się rozstać. Oczywiście na gruncie prywatnym, zawodowo pracujemy do śmierci, a może nawet po. Pakuję się w czwartek i wyjeżdżam. No dobrze, najpierw wyjaśnię. Monika chciała, jak sądzę, opowiedzieć, że w tej historii „Courtney contra męski świat showbiznesu” znaleźliśmy pewną analogię do naszej ówczesnej sytuacji, przy zachowaniu wszelkich proporcji, oczywiście. Kilka lat temu Strzępka rzeczywiście była jakoś pomijana, zdarzały się w recenzjach frazy „w przedstawieniu Demirskiego wydarzyło się to i to”. Ale teraz wygląda to już trochę inaczej, poza tym takie proste ustawienie spektaklu z feministycznego punktu widzenia wydało nam się po drodze już nie tak ciekawe. Jesteśmy już chyba na innym etapie, po prostu.

 

Trudno się obronić przed wrażeniem, że ten spektakl jest bardzo osobisty.
PAWEŁ DEMIRSKI: Pewna suma doświadczeń czy sytuacji z naszego związku została zapisana w tym przedstawieniu, w każdej sztuce od tego jakoś wychodzę, ale mówienie, że to spektakl o nas, jest, moim zdaniem, nieuprawnione. Inna rzecz – i mówię teraz za siebie – że ten tekst był pisany w ciężkim stanie psychicznym. Jestem typem depresyjnym, chociaż nie używałem dotąd tej dyspozycji w moich sztukach. Ale tym razem pozwoliłem sobie z tego aspektu swojej osobowości skorzystać i to bez ograniczeń. Ucieszyłem się, że mówiłaś o tych pytaniach, bo to się jakoś rymuje z tym, co zamierzyłem. W ten sposób stawiane pytania, niby podstawowe, tak naprawdę rzadko pojawiają się w teatrze – bardzo łatwo je uznać za banalne. Tymczasem w stanie depresji człowiek je sobie stawia z całą powagą i one nie są banalne, tylko jakieś takie straszliwe, takie, które sieją przerażenie w duszy.
Spieraliśmy się zresztą o to z Moniką. Pojawiały się nawet wątpliwości, czy w ogóle mamy prawo – jako, za przeproszeniem, artyści – dawać taki obraz świata: depresyjny, negatywny.
MONIKA STRZĘPKA: Jeśli już chcemy być precyzyjni, to spieraliśmy się nie o tę czerń i depresję, tylko o konkretny wątek, ten youtubowo-openerowy. Z tym miałam kłopot i obawiam się, że ciągle go mam. Chodzi o tę parę trzydziesto- czy nawet czterdziestolatków wywodzących się z klasy średniej, którzy dorastali w czasie transformacji gospodarczej w Polsce i którym zaoferowano wówczas obietnice bez pokrycia. Podobny typ ludzki pojawia się w W imię Jakuba S., ale o ile tam ci ludzie są potraktowani jednak z pewnym ciepłem, o tyle w Courtney... zostali potraktowani przez pana autora jako nawóz. Jakbyśmy nie chcieli być krytyczni wobec pewnych podstaw, nie uśmiecha mi się redukowanie postaci do funkcji „jestem zazdrosny o cudzy sukces”. Wiem oczywiście, że to na scenie działa, ale mimo wszystko sprzeciwiam się takiemu postawieniu sprawy. Na początku nie bardzo nawet wiedziałam, jak reżyserować te sceny.
PAWEŁ DEMIRSKI: Nie zgadzam się z panią reżyser, że te postacie są sprowadzone wyłącznie do jednej funkcji. Jeśli jest tak, jak mówisz, to jaki sens miało zrobienie tego?
MONIKA STRZĘPKA: Próbuję ci tylko przypomnieć, na czym polegał ten nasz spór. Rozmawialiśmy o tym przecież. 
PAWEŁ DEMIRSKI: I wydawało mi się, że coś ustaliliśmy. Doszliśmy chyba do porozumienia, że zazdrość tych dwojga ludzi dotyczy czegoś zupełnie pozbawionego wartości, że oni chcą uczestniczyć w czymś, co w ogóle nie ma sensu. Rzeczywiście, nie pochylamy się nad nimi ze zrozumieniem, jak to robiliśmy w Jakubie, ale chyba możemy na taką obcesowość sobie pozwolić, możemy kogoś nie lubić. Mam poczucie, że od Jakuba jesteśmy już tacy gotowi na konsensus, wszystko rozumiejący, że aż mnie to zaczyna wkurwiać. Kiedy patrzę na niektóre gwiazdy polskiego punk rocka z lat osiemdziesiątych i słucham, co oni teraz mówią o kapitalizmie, to ich, kurwa, nienawidzę. Mam prawo nienawidzić Tomka Lipińskiego i stwierdzić, że jeśli chodzi o światopogląd – jest idiotą i że skoro opowiada dzisiaj takie bzdury, to prawdopodobnie zupełnie nie rozumiał, w czym uczestniczył trzydzieści lat temu. Zawiodłem się na tego typu ludziach i ten zawód jest wyczuwalny w przedstawieniu. Uważam, że mam prawo do takiej mało współczującej wypowiedzi artystycznej.
Nie podoba mi się zresztą również gadanie o tym, że śmierć Cobaina była dla młodych Polaków pokoleniowym doświadczeniem. To było doświadczenie totalnie zapośredniczone i to jeszcze przez gówniane MTV – czerpanie z kalki, z powidoku. W Seattle były narkotyki, żart, zabawa, rock’n’roll, a tutaj mogliśmy się co najwyżej przebrać, a i to nie za bardzo, bo glany na początku lat dziewięćdziesiątych, kosztowały w Polsce mnóstwo kasy i nie każdego było na nie stać. Absurdalne aspirowanie do czegoś, co ci z Seattle mieli na wyciągnięcie ręki, jak trampki. Nie było wtedy w Polsce żadnego grunge’owego zespołu. Były tylko przebieranki.

 

Ten sfrustrowany informatyk, który trzyma pod poduszką zdjęcie Courtney Love i ta jego otyła żona upijająca się po nocach i oglądająca na youtube wideoklipy z lat młodości to postacie do tego stopnia znajome, że aż znieść tego nie można. Natychmiast rozpoznaje się ten rodzaj rozczarowania, zapaści, tego smutku tak zwanej dojrzałości, który się przejawia dość żałośnie, tej nostalgii za młodością i jej ideałami. Rozpoznaje się w nich jeśli już nie siebie, to kolegów i koleżanki.
MONIKA STRZĘPKA: Mhm, jasne: z akcentem na koleżanki, co? Właśnie o to mi chodzi, właśnie tego rodzaju przyjemności chciałam uniknąć: przyjemności rozpoznawania w tych postaciach kogoś, kim ty raczej nie jesteś, a jeśli już – to jednak nie na tyle, żeby pozwolić się zgwałcić realnością tego obrazu. 
PAWEŁ DEMIRSKI: To ta sama sytuacja, jak z Jakubem granym poza Warszawą. Ludzie mówią: oj, ale ci warszawiacy to jednak są straszni. Słyszeliśmy takie głosy, na przykład w Gdyni.

 

No nie, jednak nie pozwalacie widzom tak łatwo się pozbyć niewygodnego poczucia, że widzą na scenie siebie samych, bez retuszy. Szczególnie w Courtney..., gdzie – wbrew temu co mówiłaś, Moniko, o niespełnionych obietnicach czasów transformacji – nie zrzucacie winy za całą tę inercję i beznadzieję na system. Oczywiście, w tle są lata dziewięćdziesiąte i wszystkie ówczesne oszustwa, ale małżeństwo Dobrych czy wyluzowany kolonijny wychowawca w jakiś sposób sami zrobili coś złego z własnym życiem. Nie tłumaczycie ich sytuacji okolicznościami, przynajmniej nie tak zdecydowanie, jak to robiliście dotychczas. Temat zdrady wobec siebie samego z przeszłości, chociaż wypierany, bardzo mocno w nas wszystkich tkwi, więc musi zaboleć.
MONIKA STRZĘPKA:  Ważny okazał się wątek, na którym bardzo zależało Pawłowi i do którego ja dopiero po jakimś czasie znalazłam własny klucz – wątek, nazwijmy to, nastoletniości. Żyjemy w takim świecie, że od chwili, kiedy uznajesz się za osobę dorosłą, cała twoja dotychczasowa konstrukcja, całe to twoje nastoletnie życie musi zostać unicestwione. Dla mnie to się mocno łączy z tematem wstydu. Łatwo przyjąć taką perspektywę, że to, co się robiło, kiedy się miało, powiedzmy, piętnaście czy osiemnaście lat, jest teraz wyłącznie śmieszne i najlepiej o tym zapomnieć, zakopać głęboko i nigdy do tego nie wracać.

 

Jak do wierszy z młodości.
MONIKA STRZĘPKA: No właśnie – te wiersze, jaki to obciach. Tylko że mnie się wydaje, że w tym młodym człowieku, którego z taką pasją w sobie zabijamy, jest coś, za co powinniśmy mu być wdzięczni. Rozmawiałam ostatnio z pewnym aktorem, z którym się znamy od bardzo dawna. Przypomniał jakieś między nami zajście sprzed lat – nic erotycznego, po prostu coś tam razem robiliśmy – które natychmiast obśmiał. Ale bardzo prawdopodobne jest, że ten aktor nie byłby dzisiaj aktorem, gdyby nie młody chłopak, który to aktorstwo sobie wymarzył. Być może on teraz żałuje i wolałby być, na przykład, ekonomistą, ale jednak na jego życie wpłynął ten sam smarkacz, którego on teraz z takim zapamiętaniem wyśmiewa. Mnie też to dotyczy. To jest istotny temat, wcale dla mnie niełatwy. Wszyscy tak usilnie próbujemy ukatrupić tego nastolatka w sobie: zdyskredytować ten luz i ten rozmach marzenia, ten czas, kiedy jeszcze tak wiele było możliwe. Później przecież te możliwości będą się tylko kurczyć. Czy ty się zgadzasz ze mną, Pawełku?
PAWEŁ DEMIRSKI: Tym razem się zgadzam. Rozmawialiśmy też o takim prostym mechanizmie, że lekceważy się czas nastoletniości, czyli tamte emocje i tamte myśli, stawiając na piedestale tak zwaną dorosłość. Dawniej nic nie wiedzieliśmy, nie znaliśmy świata, a teraz jesteśmy dorośli, już znamy zasady i wszystko wiemy. Gówno wiemy. Po prostu dajemy się ruchać. Ta dojrzałość polega na tym, że ograniczamy swoje marzenia i plany do tak zwanego prawdziwego, realnego życia, które w rzeczywistości jest nieskończenie nudne. A potem jesteśmy wszyscy sfrustrowani. Uczestniczymy w bezsensownych festiwalach, bezsensownych kolacjach i bezsensownych nocnych spotkaniach. Ale jesteśmy dorośli i przynajmniej będziemy mieć emeryturę, chociaż to ostatnie jest akurat mocno niepewną perspektywą. Małżeństwo Dobrych to ludzie, którzy dali się złapać na tego rodzaju dorosłość. A ostatni monolog Kaśki Strączek jest moim szczerym wypowiedzeniem lęku, że wbrew wszelkim pozorom, coś poszło nie tak.
W październiku minie dziesięć lat od chwili, kiedy po raz pierwszy sprzedałem sztukę do teatru. Jesienią, kiedy robiliśmy Firmę, przechodziłem zresztą obok Teatru Polskiego w Poznaniu, gdzie tamtą sztukę kupili. Mogłem sobie powiedzieć: proszę, gdzie się zawędrowało. Niby wszystko poszło tak, jak miało pójść. Powinienem mieć megasatysfakcję, ale coś jednak przeszkadza. To wrażenie, że cały czas uczestniczysz w jakiejś grze, która nie jest twoją grą. Praca nad Courtney... zbiegła się chyba z takim momentem w życiu, kiedy już całkiem odechciało mi się ciągłego lawirowania pomiędzy swoim wizerunkiem a pracą i życiem prywatnym. Na przykładzie Nirvany można dobrze pokazać, że ten cały tak zwany sukces, do którego wszyscy aspirują, tak naprawdę nic nie znaczy. Największy problem Kurta Cobaina polegał może na tym, że mimo ogromnego sukcesu pozostał chłopcem z rozbitej rodziny, z którego się wszyscy śmiali. On tego z siebie nie wymazał, tylko wszedł w dziwaczne buty gwiazdy rocka.

 

W ostatniej scenie Courtney mówi, że „nie ma takiego w czasie miejsca, z którego można to zacząć od nowa”. Ten jej cały finałowy monolog nadaje przedstawieniu rys fatalizmu: bo właściwie co można zrobić, żeby to wszystko nie skończyło się kapitulacją? I co by się stało, gdybyśmy zostali w takim młodzieńczym poczuciu nieskończonych możliwości, w tym entuzjazmie, w braku kalkulowania, co się opłaca? 
MONIKA STRZĘPKA: Nie wiesz, co by się mogło stać, bo nikt się na to nigdy nie porwał. Może żylibyśmy na najlepszym ze światów. Czasami sobie zadaję pytanie, dlaczego dzieci nie mają praw wyborczych. Doskonale wiem, że to głupio brzmi, ale zostawiam cię z tym pytaniem, przemyśl to. Kiedy je sobie pierwszy raz zadałam, też wydało mi się kuriozalne. Ale taka decyzja to wynik umowy społecznej, a umowy społeczne nie zawsze są słuszne. Zdrowy rozsądek? Czy dzieci to niepoczytalne osoby?
PAWEŁ DEMIRSKI: To jest też kwestia wyobraźni, ograniczanej przez to, co znamy. Ten temat pojawia się w rozmowach po przedstawieniach: czy można mieć na tyle otwartą wyobraźnię, żeby wymyśleć, jakby to wszystko miało funkcjonować? (mówię o jakiejś własnej przestrzeni, ale też o sprawach systemowych). Wszyscy są tacy zadowoleni i mądrzy, i świadomi. Potrafią ładnie opowiadać, jak to rynek wszystko wchłania i przemiela, tylko pozostaje pytanie, czy jesteśmy w stanie temu rynkowi cokolwiek zrobić, wyrwać z niego coś, co nie będzie turystyką górską i uprawianiem szczęścia nad jeziorem przez tydzień. Zapierdalasz przez cały rok i masz trzy tygodnie wakacji. Wow, ale czad! Latem tego roku dotarło do mnie, jaki to jest absurd. Byłem na rybach, pływałem pontonem i patrzyłem na trzciny: słońce zachodziło, zjawiskowy widok, prawie się popłakałem. Raz w roku mogę mieć takie przeżycie. Jeden raz w roku. Objawienie na pontonie, wśród natury. Przykre egzystencjalne doświadczenie.

 

Wnioski, jakie tym razem wysnuwacie z takich egzystencjalnych doświadczeń, są przeciwieństwem tradycyjnego lewicowego optymizmu. Może stąd się bierze rozczarowanie, które pobrzmiewa w niektórych recenzjach. Mnożą się oczekiwania: z różnych zresztą stron, bo cenią was różne środowiska. To, że ich nie potwierdzacie, już jest powodem do ogłoszenia klęski.  
PAWEŁ DEMIRSKI: Przyzwyczailiśmy się. Za każdym razem, kiedy próbujemy czegoś nowego, ta sytuacja się powtarza. Tak było też po premierze przedstawienia Niech żyje wojna!, które również było inaczej skonstruowane niż poprzednie spektakle.
MONIKA STRZĘPKA: Ciekawe, że na temat Courtney... pojawiają się głosy, że to jest jakoś tak prosto napisane. Pod tą diagnozą kryje się wyrzut, że zawsze było tak dowcipnie: gagi, językowe wygibaski, a tu nagle ponura, czterogodzinna męka.
PAWEŁ DEMIRSKI: Ktoś mi mówi: wiesz, nie słychać tej twojej frazy. No błagam! Najpierw się nie podoba, że zbyt dowcipnie i zbyt efektownie, bo czy aby na pewno treści polityczne się przenoszą, potem wszystkie te gagi i smaczki są obiektem miłości i widz bez nich żyć nie może, a jeszcze później, kiedy ich zabraknie – to nagle nie słychać mojej frazy... Courtney... jest tekstem, śmiem twierdzić, o dość misternej, powiedziałbym: zawadiackiej konstrukcji. I są ludzie, którzy to słyszą, i ci, którzy oczekują „gier i zabaw językowych” i żeby język „skrzył się od dowcipu”. Za to niewielu jest takich, którzy podejmują wysiłek prześledzenia tej konstrukcji, zamiast zatrzymywania się na konstatacji, że przenikają się tu różne płaszczyzny, ale całość jest za długa i nużąca.
MONIKA STRZĘPKA: To wynika stąd, że artysta jest traktowany jak producent pralek: możesz dostać nowy program wirowania, ale nie możesz zamiast pralki otrzymać zamrażarki – to niedopuszczalne. Prawa rynku, znowu. Poważna refleksja na temat funkcji artysty w społeczeństwie jest u nas nieobecna. Mam ostatnio kryzys tożsamościowy – dotyczący mnie jako artystki, czy jak to nazwać… Widzisz – nie wiem nawet, w jakim języku ten kryzys obsługiwać. I nagle się zorientowałam, że z ulgą słucham Krzysztofa Mieszkowskiego, który mówiąc o tym, kim jest w społeczeństwie i dla społeczeństwa artysta, używa poważnych, wielkich słów. W tym moim kryzysie te wielkie słowa mnie przekonują. Mieszkowski mówi: ja zawsze podążałem za artystą, dlatego że to artysta ma rację, jego praca jest dla funkcjonowania społeczeństwa kluczowa. Mam za sobą taki etap, że wydawało mi się, że nie można takich funkcji jak nasze – wypadałoby je nazywać zawodem, w końcu zarabiamy w ten sposób na życie – traktować w sposób dystynktywny, że każdy w społeczeństwie ma swoją rolę i powinniśmy w tym być jakoś równi. Teraz za to zaczynam myśleć, że owszem, równi tak, ale też różni. I że moja rola jednak nakłada na mnie innego rodzaju obowiązki. 

 

Nie tylko ściśle artystyczne, jak rozumiem? Bardzo wyraźny w poprzednich waszych przedstawieniach ideologiczny horyzont trochę się w Courtney Love zatarł. Zamiast wściekłości i pewności jest wątpliwość. Skąd się to wzięło?  
PAWEŁ DEMIRSKI: Z rozczarowania może? Lewica zrobiła się w Polsce jałowa. Trudno mieć lewicowe poglądy w kraju bez jakiejkolwiek realnej lewicy. Bo co to dzisiaj znaczy uprawiać lewicową działalność? Przez całe życie czytać książki i o nich opowiadać? To trochę za mało. Przeraża mnie, że to się tak szybko popsuło. Ta nadzieja sprzed dziesięciu lat, kiedy powstawała Krytyka Polityczna. Nagle wszyscy wylądowali w roli świetlicowych. Oczywiście, robią wiele cennych rzeczy, ale myślę, że znacznie poniżej możliwości, które generuje taka energia ludzi. Chcę mieć partię, w którą mogę uwierzyć, a mam tylko moje własne i Moniki poglądy. Nie chodzi o to, że ustępuję pola, ale w związku z tymi wszystkimi rozczarowaniami chcę w tym wszystkim mieć miejsce również na takie refleksje, jak w Courtney...

 

W zamówionym przez komunę//warszawa remiksie Dario Fo przesłał instrukcje dość bezlitośnie obeszliście się z szeroko pojętym środowiskiem lewicowym, w tym z twórcami i widzami tak zwanego krytycznego teatru.
PAWEŁ DEMIRSKI: Dziwię się, że jeszcze nikt nie napisał satyry na to środowisko. Sami mieliśmy taki pomysł z Moniką, żeby pod pseudonimem wysłać do „Dialogu” sztukę, która jest parodią naszego stylu, ale też mocno uderza w nasze wszystkie, mówiąc delikatnie, niekonsekwencje. Wtedy przynajmniej coś by się działo. Bo zrobiło się straszliwie nudno. Grzecznie. Wszyscy łazimy od spektaklu do spektaklu. Ten napisze to, a ta napisze tamto. Powiedzieliśmy ostatnio pewnej recenzentce, która ogłosiła nasze wypalenie zawodowe, że ją podamy do sądu. Przestraszyła się: za co? Nasz prawnik nam poradził, żeby ci nie mówić, żebyś nie miała czasu przygotować linii obrony. I zrobimy to, choćby po to, żeby coś się zaczęło dziać.
Jesteśmy też chyba poważnie znużeni ciągłą pracą w instytucjach. Stąd też nasze pomysły na jakiś rodzaj uniezależnienia się, chociaż wyjście z instytucjonalnego trybu nie uwolni nas oczywiście od konieczności funkcjonowania na tym samym rynku, więc może być równie trudne. Mamy plany na przedefiniowanie naszego funkcjonowania w teatrze, ale też samego teatru. Sytuacja: scena – widownia zrobiła się za wygodna. Moglibyśmy teraz trzepać Jakubów i Tęczowe Trybuny do końca życia.
MONIKA STRZĘPKA: Mnie by bardzo interesowało zrobienie Dwojga na huśtawce, mam już nawet obsadę. 
PAWEŁ DEMIRSKI: Kompania Strzępka i Demirski przedstawia: Agnieszka Kwietniewska i Marcin Czarnik w sztuce Ławeczka.

 

No właśnie – aktorzy. Wymieszaliście wałbrzyski zespół z wrocławskim i efekt jest piorunujący.
MONIKA STRZĘPKA: Byliśmy przekonani, że i Andrzej Kłak, i Agnieszka Kwietniewska są w takim momencie swojej artystycznej biografii, że powinni się ruszyć z Wałbrzycha, iść gdzieś dalej, co niekoniecznie musi znaczyć wyżej, nie mam na myśli wertykalnych ruchów, tylko zmianę miejsca. Czuliśmy, że powinni mieć szansę konfrontowania swoich talentów z innymi wyzwaniami. To naturalne, trzeba zmieniać teatry, trzeba się ruszać. Andrzej Kłak pojawił się w obsadzie dosyć wcześnie, od początku było jasne, że to on ma być Kristem Novoselicem. Z Agnieszką było tak: długo miała poczucie, że jest w Courtney... na doczepkę. Pierwszy pomysł na ten spektakl był taki, że w tym świecie jest jedna kobieta – Courtney, czyli Kasia Strączek – i sami faceci. Dzisiaj ten pomysł wydaje mi się trochę żałosny: kobieta otoczona setką napalonych mężczyzn. Z wielu powodów dobrze się stało, że Kwietniewska się znalazła w tym przedstawieniu. I w tym zespole. Potrzeba, żeby Agnieszkę zabrać ze sobą w jakieś inne miejsce, pojawił się już dawno temu. I tak bardzo chcieliśmy znaleźć najlepsze na świecie miejsce, że wszystkie wydawały się nie dość dobre. Ale po premierze O dobru poczuliśmy, że nie ma na co czekać. To była kwestia jednego telefonu do Mieszkowskiego; mamy jeszcze jedną osobę do obsady i Agnieszka musi wejść do teatru. Krzysiek jest wielbicielem jej talentu i powiedział po prostu: to wspaniale.

 

Praca nad spektaklem trwała bardzo długo. 
MONIKA STRZĘPKA: Stąd wynika taka trochę ukryta energia tego przedstawienia. Niektóre sceny były zrobione już w czerwcu, a inne w tygodniu przed premierą. Zgadnij, które są które? Chyba po raz pierwszy czułam, że wakacyjna przerwa pomogła. Kiedy w październiku wróciliśmy do pracy, okazało się, że to, co mają do grania, już w nich siedzi, już pracuje. Oczywiście pomogło to, że część postaci ma rzeczywiste pierwowzory, mogli o tym poczytać. Chociaż nie mieliśmy zamiaru iść w stronę biograficzną i trzymać się koloru okularów.
PAWEŁ DEMIRSKI: Tkwiło w tym zresztą pewne niebezpieczeństwo. Jeśli się ma tak barwne postacie jako pierwowzory, to łatwo pójść w stronę anegdoty. Wszyscy musieliśmy z tym walczyć.
MONIKA STRZĘPKA:  Marcin Pempuś wprawdzie przez rok zapuszczał włosy do roli Kurta Cobaina, ale w sylwestra ogolił się na łyso i… cóż miałam powiedzieć? Nie wiem, czy mam prawo wymagać od aktora, żeby był zakładnikiem roli, również pod względem wizerunku.

 

Ale wymagasz od nich, żeby się uczyli grać na instrumentach i brali lekcje śpiewu. Muzyka w tym spektaklu to czysta energia. Niemal bezinteresowna – trzeba po prostu wysłuchać tych wszystkich kawałków od początku do końca – ale jednocześnie uprawomocniająca wszystko, co w tym spektaklu jest powiedziane. 
PAWEŁ DEMIRSKI:  Dlatego od dzisiaj będziemy robić tylko musicale. Marcin Pempuś mówił o tym, że kiedy grają ostatni utwór, Negative creep, mają z tego taką radość… Że to moment takiej pełni, że te wszystkie słowa, które wcześniej padły, przestają być ważne.
MONIKA STRZĘPKA: To jest dobry, zgrany zespół aktorski, ale wiadomo, że jak w każdej międzyludzkiej przestrzeni, jakieś tarcia jednak występują. A przez to, że oni zaczęli wspólnie grać muzykę, i że jest jej w spektaklu tak dużo, zrodził się w tym przedstawieniu pewien rodzaj miłości. Nagle weszli na inny poziom porozumienia. Kiedy patrzyłam na Igora Kujawskiego, na przykład, jak siadał za perkusją, jaką on miał z tego radość, jaką przyjemność, jak go to ładowało... to są wzruszające bardzo sytuacje. Naprawdę.
PAWEŁ DEMIRSKi: I jeszcze jedna sprawa jest ważna. Kasia Strączek śpiewała już w Tęczowej trybunie, pięknie śpiewała. Ale podczas pracy nad Courtney... miała lekcje z nauczycielką śpiewu i teraz już śpiewa, moim zdaniem, absolutnie genialnie. Nie miała dotąd szansy na tego rodzaju ekspresję. Myślę, że ta okazja wykorzystania talentów, których do tej pory nie wykorzystywali, zrobiła aktorom dobrze na wszystkich planach. A jako konkretne pokłosie tej pracy powstał zespół muzyczny. Kłak i Pempuś mnie do tego zespołu przyjęli, z czego bardzo się cieszę. Kiedyś grałem na basie, więc albo wysiudam Kłaka, albo będą dwa basy. Chcę też namówić Olgę Tokarczuk na wokal. Wymyśliłem też nazwę: Weseli. 

 

Dobre. I będziecie grać skrajnie depresyjną  muzykę, kawałki Joy Division, na przykład...
PAWEŁ DEMIRSKI: A Tokarczuk będzie śpiewać Love will tear us apart.

 

Kapela to świetny pomysł, a co z waszą kompanią teatralną? Zakładacie ją w końcu? Czy to ciągle marzenia?
PAWEŁ DEMIRSKI: Nie, to już plany. Dogadujemy się, aż przykro patrzeć, jak to się konkretyzuje. Mamy kilka projektów, co to mają wstrząsnąć ojczyzną, ale mają być partyzanckie, więc byłoby bez sensu mówić o nich publicznie. Coś trzeba robić. Nosi nas. Na przykład to, że od roku mamy mieszkanie, to dla nas bardzo dziwna sytuacja. Mamy sofę z Ikei i tak się fajnie na niej leży pod kocykiem, że z jednej strony nie chcę robić nic innego, tylko tak leżeć, a z drugiej nie mogę znieść myśli, że teraz będziemy taką parą z dzieckiem i z przytulnym mieszkankiem we Wrocławiu.
MONIKA STRZĘPKA: I będziemy robić proszone kolacje. 
PAWEŁ DEMIRSKI: Powróciliśmy po kolejnej udanej premierze, tym razem z Krakowa. Zapraszamy na oglądanie zdjęć.
MONIKA STRZĘPKA: Paweł przyrządził wyśmienitą zupę pho z odrobiną kolendry.
PAWEŁ DEMIRSKI: Mam wrażenie, że teraz właśnie tak wygląda sytuacja w naszym kraju: jakaś taka ohydna stabilizacja. Wszyscy się okopali na swoich wygodnych miejscóweczkach. NGO-sy się okopały, działacze są zadowoleni. My też moglibyśmy się tak okopać na swojej wygodnej miejscóweczce wściekłego krytycznego duetu. Właściwie wszystko, co trzeba było skrytykować, zostało już skrytykowane i absolutnie nic z tego nie wynika. Czemu też daliśmy wyraz w grudniowym zdarzeniu w komunie//warszawa.
Coś za dużo tego samozadowolenia. Jeśli miałbym ocenić poziom zadowolenia z siebie w skali od jeden do dziesięciu, powiedziałbym: półtora. Mają na to wpływ różne czynniki. Myślę, że ani Monika, ani ja nie jesteśmy osobami, które usiądą sobie przy dębowym kuchennym stole i dobrze się poczują. Mamy poczucie obciachu takiej sytuacji. Chyba również dlatego, że nie mamy w sobie modernistycznego mitu artysty. Czasami tego żałuję: mógłbym powiedzieć, że robię swoje, a reszta mnie nie obchodzi. Raczej myślę, że skoro już pracujemy na tym polu, to nie może nam być za wygodnie, musimy robić coś więcej.

p i k s e l