Z OSKAREM DAWICKIM rozmawiają KATARZYNA NOWACZYK I ANGELIKA TOPOLEWSKA

„Zajmująca zabawa w mieszanie fikcji

z rzeczywistością”, czyli kolejny nieudany autoportret

 

 

 

Zakończyły się zdjęcia do filmu Performer i…
Po tym doświadczeniu wiem, że film to najbardziej niedoskonałe narzędzie do mierzenia się z rzeczywistością. Uniemożliwia jakiekolwiek jej modelowanie.

 

W jakim sensie: uniemożliwia jej odtwarzanie czy też jej przekształcanie?
W każdym. Film nie pozwala ani na artystyczne przekształcanie, ani na odzwierciedlanie rzeczywistości, nawet jeżeli ktoś jest na serio zaangażowany w jej egzystencjalny odbiór. Rzeczywistość nie staje się ani odrobinę bardziej uległa.

 

W czyich rękach: twórcy czy także odbiorcy?
W niczyich.

 

„Natura” filmu jest dwoista. Można operować w nim różnymi środkami artystycznymi: obrazem, dźwiękiem, opowiadaniem. Ale jest też bardziej techniczny wymiar filmu…
W gruncie rzeczy żaden z tych aspektów nie był dla mnie ważny. Nie miało to dla mnie znaczenia, że mogłem doświadczyć tej technicznej strony. Sześćdziesiąt osób zapętlających się niczym szpulki. Każda z nich stara się zrobić their best. Wszystko toczy się jak w koszmarze sennym. Dzień w dzień ktoś po ciebie przyjeżdża. Jedziesz – nie wiesz, dokąd, lub zaczynasz to kojarzyć dopiero w połowie drogi….
OK, wiem, że byłem w specyficznej sytuacji. Znajdowałem się w oku tego cyklonu. Inaczej zapewne wygląda praca kogoś, kto, na przykład, operuje światłami. Ale gdy znajdziesz się właśnie w tym miejscu, w którym ja się znalazłem, to masz poczucie, że film to największy absurd na świecie, który jest w stanie pochłonąć całą rzeczywistość. 
Sześćdziesiąt osób nic nie robi, a ja biegam wokół nich i proszę, aby łaskawie się podnieśli. Choćbym opalał się do końca życia, to już nigdy nie będę tym samym człowiekiem. Miałem wrażenie, że dźwigam stukilowy kamień w każdej kieszeni. Spędzaliśmy ze sobą po dwanaście godzin i nie mogliśmy już na siebie patrzeć. Ani wódka, ani nic innego nie mogło już pomóc. Oni twierdzili, że jakiś ekstra prąd unosił się w powietrzu. Ja nie czułem nic oprócz skrajnego wyczerpania (nocne zdjęcia kończyliśmy czasem o siódmej rano). Cała ekipa to było samonapędzające się urządzenie do wysysania krwi z trupa. Trudno to z czymkolwiek porównać (z czymś legalnym, i z nielegalnym też trudno).

 

Więc co w filmie tak uwodzi?
Pewnie można mówić o różnych poziomach, np. o czysto fizjologicznym… Film jest chyba najtrudniejszy do percepcji. Wymaga ogromnego wysiłku. To znaczy, musisz siedzieć… po prostu siedzisz, patrzysz i nic nie rozumiesz (a, nie daj Bóg, chce ci się siku!). Jeżeli, o zgrozo, utożsamiasz się z tym, co widzisz na ekranie, to jesteś w podwójnej pułapce. Na gwałt potrzebna jest psychologia – tak przynajmniej twierdzą filmowcy. Oni mówią, że film jest najbliższy naszemu sposobowi postrzegania świata. Naszemu, to znaczy… No właśnie…?
Lenin na przykład powiedział, że film to najważniejsza ze sztuk, co wydaje się kompletną bzdurą… Nie wiadomo, czy to w ogóle jest sztuka.

 

I do tego jeszcze jest podporządkowany regułom rynku i potrzebom masowego odbiorcy.
Ceny to rzeczy, w których czuję się naprawdę niekompetentny… Ledwo pamiętam, jak kończyliśmy roczny kurs w szkole filmowej Wajdy. Z Łukaszem Rondudą byliśmy chyba jako jedyni spoza świata filmu. Pozostali to dyplomowani reżyserzy albo aktorzy, którzy  postanowili sami robić filmy. Ludzie z tamtej bajki. W napiętych sytuacjach, kiedy próbowali mnie czegoś nauczyć, myślałem o swoim dentyście i zaciskałem zęby… Film, by sięgnąć po metaforę sportową, jest trochę jak rzut płotkiem przez bieg. Najważniejsze, żeby publiczność krzyczała głośno i rytmicznie, a na bieżni może się ścigać mydło w płynie. Co to konia obchodzi, że woźnica ma raka? A poza tym kto wie, o czym ja mówię…?
Przez ponad pół roku trwały castingi i próbne zdjęcia. Nagrywanie pierwszych scen z prawdziwym aktorem nie dało mi w sumie ani trochę adrenaliny. Na planie nic się nie wydarzyło, chociaż wszyscy chcieli, żeby działy się tam nadprzyrodzone historie. A teraz kolejna odsłona tragedii – montaż. Nie wiem, jak się to wszystko skończy. Obawiam się jednak, że mogliśmy już dużo zepsuć w sposób nieodwracalny. Wcale też nie jestem ciekawy, co się właściwie w tę siatkę na motyle złapało. Zupełnie nie.

 

Opowiadasz, jak strasznie było podczas pracy na planie filmowym. Czy rzeczywiście wszystko było problemem?
Wszystko. Ale precyzyjniej: o co pytacie?

 

O pracę zespołową. Bo jednak wcześniej miałeś już podobne doświadczenia w Grupie Azorro. Czy z tym wiążą się również tak fatalne wspomnienia?
Wspomnienia to ogólnie fatalna rzecz…, najbardziej zresztą bolą te najpiękniejsze… OK wiem, wiem… Szczerze mówiąc, nie znam za dobrze polskiego i trochę oszukuję. Ale czy moglibyśmy zagrać nieco bardziej zespołowo, to znaczy: do jednej bramki?

 

Z jednej strony mówisz o pracy zespołowej i o strzelaniu do jednej bramki. Z drugiej twierdzisz, że jesteś „rzeczoznawcą od samego siebie” – bardzo cenisz sobie indywidualność i samodzielną pracę. Jak się mają do siebie te sprzeczności?
Sprzeczności są czymś w rodzaju masła do każdego rodzaju kanapki. Obawiam się, że trzeba albo się z tym pogodzić, albo jeść suchy chleb…

 

Podczas pracy nad książką W połowie puste oddałeś część procesu kreowania siebie innym. Jak to wyglądało w przypadku scenariusza do filmu?
Przerażająca zabawa…

 

Ale jednak zabawa…
Obawiam się, że taki mam pogląd na naturę wszechrzeczy. Komediodramat nas przerasta… I basta (śmiech).

 

Kolejnym krokiem przy pracy nad filmem była twoja retrospektywa w Art Station. Jaki mieliście na nią pomysł? Mówiłeś, że to nie miała być tylko wystawa? Czy to się udało?
No nie wiem.. Widziałyście wystawę… sale wypełnione przedmiotami… Były też skrawki filmu. Tyle że filmu ciągle nie ma.

 

A będzie?
Mam nadzieję, że będzie.

 

W Art Station Twoje prace zostały skonfrontowane z pracami takich twórców jak Zbigniew Warpechowski, ale także ze starszą tradycją, jeszcze neoromantyczną, jak Jacek Malczewski. Poza tym w ramach projektu Cmentarz artystów zaprosiłeś do współpracy współczesnych twórców, między innymi Magdalenę Abakanowicz, Pawła Althamera, Anetę Grzeszykowską czy Zbigniewa Liberę. Poprosiłeś ich o wykonanie projektów własnych nagrobków. Jak to było: uśmiercać kolegów po fachu?
Pomysł z cmentarzem jest sceną z filmu, czy też bardziej ze scenariusza. W scenariuszu mieliśmy taką koncepcję, żeby urządzić wernisaż na cmentarzu, gdzie artyści projektują własne nagrobki i odbywa się tam regularny bankiecik. Taki jak przy okazjach otwarcia wystawy. Ponieważ od początku ten pomysł był mieszaniem prawdy z fikcją, nieprawdy z jeszcze większą nieprawdą, poprosiliśmy prawdziwych żyjących artystów, żeby takie nagrobki sobie zaprojektowali. Kiedy się okazało, że do filmu jednak tego nie potrzebujemy, szkoda było tak szlachetnego konceptu, więc żeby się nie marnowały takie brylanty, postanowiliśmy je wykorzystać na wystawie.

 

Jak myślisz, zaprojektowanie własnej śmierci to bardziej gest wolności czy zmęczenia? Świadectwo czego?
Uuuu… Ale dla mnie czy dla…?

 

Dla Ciebie. To trochę dotyczy tego, o co pytał cię Piotr Kosiewski w ostatnim wywiadzie dla „Didaskaliów” – o mistrza. Grotowski, pytany o swój stosunek do Stanisławskiego, powtarzał, że mistrza trzeba sobie znaleźć, ale przychodzi moment, w którym należy się od niego zdecydowanie odciąć…
No jasne, że mistrza trzeba zabić!!! (zwłaszcza tego „Mistrza w sobie”…), ale najpierw trzeba go szczęśliwie mieć. Nie wiem, jak by tu was elegancko zbyć, ale…powiedzmy, że czasy były ciężkie i miałem okazję żyć w dwóch, organoleptycznie różnych światach…  nie chciałbym przesadnie heroizować…

 

Połowa lat dziewięćdziesiątych w Polsce to czas sztuki krytycznej, w którą również zostałeś wpisany. W rozmowie z Piotrem Kosiewskim twierdzisz, że instytucja to przerażający konstrukt, a z drugiej strony, że nie można bez niej funkcjonować. Użyłeś określenia „szczypanie instytucji”…
Szczypanie? To bardzo osobista rzecz…, ale, mówiąc śmiertelnie serio, „wolałbym nie” odpowiadać na to pytanie.

 

„Wolałbym nie” powtarzasz także w czasie konińskiego projektu Bohaterowie, których nie ma, realizowanego w ramach festiwalu Nowa Siła Kuratorska. To kolejny performans, na którym się nie pojawiasz. Mówi za ciebie powieść rozpisana na 364 pustych krzeseł kinowych, maszyna grająca, w której widz może wykupić kilka sekund twojego śmiechu, i dwie kuratorki czytające list od ciebie. A ty co robisz w tym czasie, kiedy się ta rzecz dzieje, kiedy wybija „godzina zero”? Ogarnia cię ciekawość?
Jak mówi moja przyjaciółka, obarczona francuskim pocho­dzeniem, „jestem pełen siebie”…

 

Ekscytacja? Czy to już rutyna? A może jednak niepokój, że ktoś popsuje twoją pracę?
Pracę? Moją? Nigdy tego nie mierzyłem, ale założę się, że poziom adrenaliny mi skacze.

 

Czyli: nieobecność dostarcza ci tyle samo adrenaliny co obecność?
Zaryzykujmy, że więcej… Chociaż rutyniarzem nie jestem…

 

To ciekawe, że decydujesz się na oglądanie jakby postefektu swoich działań, materiałów zapośredniczonych. Nie uczestniczysz w tym, co projektujesz, a widzisz tylko fragment dokumentacji filmowej czy fotograficznej. Mimo to ciągle jesteś w centrum.
To komplement? Dziękuję.

 

Jaki jest twój stosunek do kuratorów: spełniają marzenia czy raczej narzucają artyście zadania?
Kuratorzy? Ja na prawdę znam „tam” kilka fajnych osób… (śmiech). Natomiast kiedy myślę o tym, kto mnie ocenia, kto jest moim sędzią, to… robi mi się lekko… (w miejscu, gdzie, jak zwykło się uważać, człowiek ma duszę).

 

Wróćmy jeszcze do Performera. Po premierze filmu możesz stać się bardzo „obecny”, zarówno w sztuce, jak w przestrzeni medialnej. Nie boisz się tego? A gdybyś stał się sławny?
No… „wolałbym nie”….

 

A gdyby?
To jakiś horror, senny koszmar. Bycie rozpoznawalnym w miejscu publicznym to musi być horror.

 

Ale zawsze możesz wystawić kogoś, ko będzie za ciebie podpisywać autografy, dublera.
Właśnie we wrześniu podczas planowanej wystawy w Rastrze chciałbym zorganizować takie wydarzenie. Chcę uczyć i rozdawać certyfikaty podrabiania mojego podpisu.

 

To znaczy, że konsekwentnie sytuujesz siebie w centrum działań artystycznych. A czy mógłbyś sobie wyobrazić jakiś alternatywny temat twórczości dla siebie, gdyby nie miał to być Oskar Dawicki?
Nie (śmiech), ale na serio: też nie. Tym bardziej nie.

 

Nie uciekasz od humoru. Zakładasz słynną już i charakterystyczną połyskliwą marynarkę. Niektórzy traktują ją jako obiekt sztuki. W naszych oczach to raczej kostium, który przydziela ci rolę smutnego, melancholijnego, cierpkiego błazna. Czy możesz się z tym zgodzić?
Powiem wam prawie szczerze, że dobry błazen to unikat, tzn. cenna rzecz (dla tych, co się znają na rzeczy).

 

Pytałyśmy cię o Performera i o niebezpieczeństwo zdobycia nagłej sławy. Ale jest też inny aspekt. Nieobecność jest dla ciebie lejtmotywem, a w filmie przecież grasz sam, bez pomocy dublera, nikt cię nie zastępuje. Performer to zaprzeczenie motywu nieobecności Oskara?
Ale to jest film…

 

Którego nienawidzimy…
No tak, to bajka po prostu. Fantazja, kreacja wielu osób. To jest kolejny portret­‍-autoportret. Jak wszystkie poprzednie, będzie nieudany.

 

Czy przypadek ma dla ciebie jakieś znaczenie? Czy on też działał na planie filmowym?
Ja mam tylko szczęście, jak nie mam wyjścia… Poza tym, mam totalnego pecha…

 

Jak do zespołu filmowego?
Na przykład.

 

Mówisz często o niechęci do wywiadów.

No właśnie, zapomniałem o tym wspomnieć na samym początku…

p i k s e l