Dorota Jarząbek

 

spór o własne istnienie

 

Teatr Polski w Poznaniu
Franz Kafka

proces
przekład:Bruno Schulz
scenariusz i reżyseria: Marek Fiedor
scenografia: Jan Kozikowski
muzyka: Tomasz Hynek
reżyseria świateł: Grzegorz Cwalina
premiera: 20 lutego 2004

 

W powieści zastajemy Józefa K. leżącego w pokoju, do którego przylega inny pokój, dalej jeszcze inny pokój; w oknach przeciwległych mieszkań gromadzą się widzowie.

W przedstawieniu Marka Fiedora scenę okalają wysokie oszklone ściany, skośnie ścięte u góry. Nowoczesna wielkomiejska architektura. Domyślamy się istnienia w głębi przezroczystych korytarzy, może nawet ulicy. Z kulis wyzierają fragmenty używanych dekoracji, przeważnie mebli biurowych. Osoby z wnętrza pomieszczenia mogą śledzić mleczne cienie przechodniów, ale i samo wnętrze wydane jest na pastwę spojrzeń troskliwych i wścibskich. Miejsca jest dużo, światła także; prokurent Józef K. pracuje w bardzo dobrym banku i obraca się wśród takich jak on energicznych yuppies. Poznajemy go w pierwszej scenie, gdy swobodnie wkracza w znieruchomiały tłum – współpracowników, klientów, przechodniów. Jako jedyny jest zwrócony do widza, a na jego twarzy maluje się zadowolenie i lekkie roztargnienie. Zdziwiony odwraca się na wezwanie stojącego z boku księdza: „Józefie K.!”

Początek niepokojąco teatralny i estetycznie wykaligrafowany. Nie należy jednak dawać wiary temu niekorzystnemu wrażeniu. Najważniejsze, co można powiedzieć o przedstawieniu Marka Fiedora, jest to, że rozwija się ono powoli, zagęszcza i potężnieje jak i sam proces nieszczęsnego K.

Na początku cała rzecz wydaje się nie tylko nierealna, ale niepoważna i błaha. O tym, że prokurent przyjął nieoczekiwaną wizytę trzech mundurowych, dowiadujemy się nie bezpośrednio, lecz z rozmowy rodziny, która umila sobie obiad szpiegowaniem sąsiadów. W osobie ojca nietrudno odnaleźć rysy ojca Kafki; syn nie przypomina jednak ofiary XIX-wiecznego patriarchatu, odpowiada arogancko, nie tracąc apetytu i zainteresowania zupą. Oglądane oczami świadków aresztowanie ma wszelkie cechy ulicznego incydentu i plotkarskiej afery. Podglądacze wydają o nim stereotypowy sąd: władze nie bez powodu zainteresowały się kimś takim jak prokurent – wiadomo, co myśleć o środowisku wielkiego kapitału. Aresztowanie jednak dziwnie się rozmywa. Z relacji wynika, że strażnicy odchodzą, a trójka ciekawskich zostaje bezradnie ze swoim pośpiesznym wyrokiem. Wprowadzenie ich na scenę i towarzysząca temu zmiana optyki jest sygnałem, że proces K. toczy się na ludzkich oczach, zewsząd przyglądają mu się mniej lub bardziej widoczni świadkowie. A z drugiej strony: wywołany przed nieznany trybunał K. ma w owych sąsiadach, petentach, współpracownikach, sprzątaczkach nieformalnych sędziów.

Sam Józef K. wydaje się najmniej przejęty całą sprawą. Uderzające, że nie ma przy nim strażników, współczującej pani Grubach czy innych macek Prawa. To pominięcie fizycznych dowodów wszczętego procesu zamienia, na początku przynajmniej, sprawę prokurenta w plotkę i żart. Wydaje się nawet, że K. po to tylko zakrada się w noc po aresztowaniu do pokoju panny Bürstner, a następnie z komediową swadą opowiada jej o strażnikach, by mieć pretekst do zawarcia znajomości z atrakcyjną i niedostępną kobietą. Grany przez Michała Kaletę prokurent jest pewnym siebie, chwilami aroganckim, nieskomplikowanym młodym bankowcem. Znad krawata i przepisowego garnituru wydobywa się jego chłopięco płytki, poirytowany, przyciszony głos. Józef K. mieszka sam, od lat nie jeździ do domu, a myśl o ślepej i samotnej matce zdaje się go krępować. W biurze zręcznie pozbywa się bezrobotnego interesanta, prowadząc jednocześnie telefoniczne transakcje. Czas wolny spędza w towarzystwie takich jak on yuppies. W chwilach, gdy nie dzwonią im komórki, młodzi biznesmeni zabawiają się opowiadaniem o najmodniejszych zabiegach i przeszczepach: szczęki i ogon lwa, błony wokół palców, pancerze – Kafkowska przemiana w XXI wieku oznacza tylko ekstrawagancki new image. Rozmowa bawi się dwuznacznościami, a że są to akurat trzydzieste urodziny Józefa, otrzymuje od kolegów książeczkę Plagi, jakie musiała znosić Małgosia od swego męża Jasia . Marek Fiedor kilkakrotnie nadaje sytuacjom z Procesu humorystyczną wymowę, nie zapominając, że i Kafka lubił zaśmiewać się nad fragmentami swojej powieści. W przedstawieniu źródłem komizmu są przede wszystkim dopisane sytuacje osadzone we współczesnych realiach. Za oknami banku przechodzą manifestacje: antyglobaliści pokazują wulgarną scenkę z półnagą kobietą i kiełbasą na kiju, wyznawcy Hare Krishna tworzą dźwięczny fresk, pojawia się groteskowy kondukt pogrzebowy. Śmieszność towarzyszy wszystkim pełnokrwistym uczestnikom sprawy K., gdy scena ukaże ich w rozmamłaniu, brzydocie i pospolitości: owłosiony brzuch, po którym skrobie się bezwiednie malarz Titorelli (Roland Nowak), Block niczym zagubiony parobek (Piotr Kaźmierczak), ucharakteryzowany na kardynała adwokat Huld (Edward Warzecha). To, co śmieszne i niskie, ma ponury i niepokojący odcień, to znów wydaje się wręcz liryczne.

Rzecz w tym, że zarówno Józef K., jak i znaczenie jego absurdalnego procesu, subtelnie i nieubłaganie się zmieniają. Na początku domniemane aresztowanie jest po prostu urągającym zdrowemu rozsądkowi skandalem, przez który ambitny trzydziestolatek zaczyna się obracać w dziwacznych kręgach sędziwych adwokatów i służących im kobiet. Stopniowo jednak proces staje się rzeczywistością, treścią i niewidzialną osnową codziennych zdarzeń towarzyszących K. Sąd zaiste działa pokątnie. Oskarżycielska machina, która już w powieści wydaje się niejednoznaczna, trywialna i oficjalna zarazem, w przedstawieniu zupełnie się dematerializuje. Nikt nie zdziera z Józefa K. ubrania, nie ma strażników, siepacza, kancelarii sądowych, wędrówek po strychach. Sale i korytarze sądowe przenikają się ze szklanym labiryntem banku, w którym K. pracuje. Ludzie w ogonku, o których mówi się, że również są oskarżeni, to osoby z bezpośredniego otoczenia prokurenta. Gdy Józef udaje się po raz pierwszy na salę przesłuchań, zastaje w niej zwyczajnych obywateli: panią w niedzielnym stroju, pana sprzedającego gazetki świadków Jehowy, parę kochanków, czytelnika gazety, malkontenta w średnim wieku. Wszyscy oni, zamiast słuchać, tworzą swarliwy chór. Jak żywe ściany sądu otaczają bohatera ciasnym kręgiem i złowrogo pochylają się nad omdlewającym. Cały dostępny K. świat jest zanurzony w owym tajemniczym procesie. „Wszyscy należymy do sądu” – mogłyby powiedzieć z promiennym uśmiechem Leni albo zalotna sprzątaczka (Zina Kerste i Katarzyna Węglicka). Czy jest to więc sąd, używając słów Gombrowicza, „ludzko-ludzki”, w którym ludzie rozgrzeszają się i sądzą z własnych pragnień, miłości, pożądań i bezwzględności?

W tym miejscu trzeba wrócić do pierwszych scen przedstawienia. Sprawa Józefa K. ma bowiem jeszcze innych towarzyszy. Co jakiś czas pojawiają się smętne milczące postacie, które dźwigają bądź pozostawiają w kątach niezgrabne skrzydła. Anioły zaglądają przez tylne ściany do gabinetu K., przechodzą w głębi, jeden siedzi za ścianą w pracowni Titorellego. Z początku wygląda to na efekt dekoracyjny: anioły przywierają do szyb banku jak uosobienie melancholii i blade zaprzeczenie neonowego świata interesów. Wydawałoby się, że nic bardziej odległego od metodycznej ścisłości Procesu i jego ciemnej obrazowości, niż te na poły ludzkie, smutne postacie z jasełkowej feerii. A jednak ich los zbiega się z losem Józefa w kulminacyjnej scenie w katedrze. Ich stała obecność zaczyna świadczyć o innej, nienatarczywej Obecności, czy też – propozycji uczynionej K. Bo to jest nieśmiała propozycja, cały ów złożony i mityczny „proces”, łańcuch spotkań z mniej lub bardziej ważnymi osobami, uściski kobiet i przestrogi mężczyzn, błagania bezrobotnego i rozsunięte uda sprzątaczki... To wszystko zostało mu dane jako skala możliwości, wszystko zostało przewidziane, z woli sądu i dla dobra oskarżonego, co starają się mu wytłumaczyć kolejni „pomocnicy”. Przez chwilę rozjaśnia się sens pierwszej sceny spektaklu. Józef K. nie został wcale aresztowany, lecz wywołany, wezwany po imieniu. W tradycji judaistycznej i XX-wiecznej filozofii dialogu od tego momentu – pierwotnej konfrontacji – zaczyna się historia człowieka. Sąd nad Józefem K. nie jest jeszcze może sądem ostatecznym, ale wprowadza bohatera w krąg spraw nadnaturalnych, stawia go przed próbą – religijności?

I znów nie powiedzielibyśmy wszystkiego, gdybyśmy zatrzymali się na takiej interpretacji Procesu . Anioły nie są piękne ani świetliste, z niebieskich kancelarii nie pada snop krzepiącej jasności (wizja K. z niedokończonego rozdziału powieści, pominiętego w edycji Broda). Im głębiej K. brnie w labirynty procesu, tym bardziej pokraczne stają się miejsca jego wędrówki. Na scenę zakrada się świat Kafkowskich strychów. Alkowa oświetlona świeczką, skrócone do niemożliwych rozmiarów łóżko – królestwo adwokata, kanapa niewiele większa od wiszącego nad nią obrazu, ciasne rozbebeszone posłanie Titorellego, na którym K. kurczy się, ostatecznie poniżony. Jakby na przekór strzegącym go aniołom i wszystkim innym „świadkom”, prokurent przeobraża się z nonszalanckiego bankiera – w trzeźwego szaleńca. „Ja nie jestem miły!” – woła chrapliwym głosem w odpowiedzi na usłużne gesty protekcji i pomocy. Podstawowa zmiana w rysunku bohatera polega na osiągnięciu przez niego świadomości, że jego oskarżenie ma charakter egzystencjalnej rozprawy. Poza zewnętrznym procesem, który tak doskonale rozpływa się w potoczności życia K., w samym bohaterze trwa proces indywidualnej anagnorisis. Przełomowa jest wizyta u malarza, w czasie której bezradny i przybity K. odkrywa ze zdumieniem, że za pospolitą, krzepką figurą Titorellego (nieco zdziwaczały, niefrasobliwy, zdradzający lekkie skłonności homoseksualne artysta) stoi rzeczywistość straszliwsza niż widok sądowych labiryntów. Od chwili odwiedzin Józef K. nie neguje już procesu, co więcej – decyduje się sam bronić. Chce udowodnić fundamentalną niesprawiedliwość, która go dotknęła i dotyka wszystkich oskarżonych. K. nie lekceważy już procesu, ale z tężejącym uporem zwalcza jego nieludzkość, ktokolwiek byłby stroną wyzywającą, Bóg czy szatan. To walka bardzo nierówna, o czym świadczy rozpaczliwy skowyt napotkanego w sądzie nieznajomego oraz widok kupca Blocka, gdy ześlizguje się z wyciągniętych rąk Leni, po purpurowej równi dywanika, prosto przed oblicze adwokata.

 

Odwaga podjęcia się inscenizacji powieści Kafki budzi dwa pytania. Czy Proces ma nadal jeszcze moc postawienia w stan oskarżenia współczesnego odbiorcy, tego, który przed chwilą wyłączył telefon komórkowy, a teraz siedzi w teatralnym fotelu? I czy w ogóle jest możliwy na scenie powieściowy świat Kafki, oparty na metodycznym i fascynującym żywiole słowa?

Markowi Fiedorowi udało się jedno i drugie. Bez tendencyjnego uwspółcześniania uczynił Józefa K. zanurzonym w świecie technokracji agentem bankowym. Temu dziecku sukcesu, które żyje bez sentymentów i bez Kafkowskiego odium, wytoczony zostaje z nagła proces. Nieubłagany mechanizm działa w przedstawieniu w dwie strony. K. staje twarzą w twarz z innymi ludźmi. Prosto z zamkniętych klubowych posiedzeń zostaje wrzucony w tłum petentów, oskarżonych, pomocników. K. należy do nich, tak jak należy do tajemniczego sądu, wraz z nimi mieści się w krajobrazie ludzkim, pokazanym w całej ułomności, hałaśliwości i bezradności. Ograniczona liczba aktorów, grających podwójne, a nawet potrójne role, potęguje wrażenie społecznej paraboli, a zarazem płynnego żywiołu ludzkich losów, wśród których imię Józefa K. jest tylko jednym z wielu. Na zmieniające się w tle manifestacje i ceremoniały patrzą zaś nieustannie anioły. Proces wytoczony K. jest wciągnięciem go w sferę, która dotychczas w jego życiu nie istniała. Czy można sobie wyobrazić yuppie i księdza razem? Paradoksalnie, w dynamicznym środowisku prokurenta przemiana człowieka w owada jest bardziej do pomyślenia niż obraz biblijnego Abrahama i jego „bojaźń i drżenie”... Całe odkrycie nie polega jednak na tym, że nad Józefem K. otwierają się niebiosa i metafizyczne kancelarie, a „dusza budzi się w człowieku”. Najciekawsze i głęboko przejmujące jest, że współczesny K. wchodzi w beznadziejny, rozpaczliwy spór z tajemniczym trybunałem – spór o własne istnienie.

Kluczem do poznańskiego przedstawienia, podobnie jak i powieści, jest scena w katedrze. Ksiądz (Przemysław Kozłowski), którego znamy z pierwszej sceny, opowiada przypowieść o odźwiernym i jednocześnie z wysiłkiem przesuwa bezwładne ciała dwóch aniołów. Dyskusja nad przypowieścią zamienia się w żarliwy spór. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mówiąc o odźwiernym, ksiądz w istocie broni, z nutą niewiary i rozpaczy – siebie i swego rzemiosła. Józef K. natomiast jest jednym z tych umęczonych aniołów, które zawisną na sznurach jak kościelne dzwony. Albo jak wisielcy. To najpiękniejsza scena w przedstawieniu: poezja zawieszonych w powietrzu i majestatycznie rozbujanych „przeanielonych” ciał, i zarazem ruch smętnych wahadeł, pod którymi leży martwy ksiądz. Pozostaje jeszcze egzekucja Józefa K. Prokurent staje przed zwisającym z sufitu mikrofonem, w końcu dopuszczony przed trybunał i to nie po to, aby zeznawać czy prosić o uniewinnienie, ale by, przekrzykując wzmagający się stukot, hałas bijących się w piersi i walących nogami o podłogę, oskarżyć sąd o własną śmierć.

p i k s e l