Beata Guczalska

 

babcia courage

 

Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
wojna matka
scenariusz: Zdzisław Jaskuła i Remigiusz Brzyk

na motywach Mutter Courage Bertolta Brechta
reżyseria: Remigiusz Brzyk
dekoracje: Mikołaj Malesza
kostiumy: Elżbieta Wójtowicz-Gularowska
opracowanie muzyczne: Jacek Grudzień
premiera: 11 września 2004 roku

 

Jeśli czegoś na polskim rynku teatralnym brakuje, to niewątpliwie teatru politycznego. Aktualnego, zaangażowanego, w szlachetnym rozumieniu tendencyjnego. Wiadomo, że podstawą sukcesu jest umiejętność trafienia w rynkową lukę. A że polska publiczność teatru politycznego od dawna nie doświadczała, i tak nie pozna się na jakości towaru.

Reżyser Remigiusz Brzyk i Teatr im. Jaracza postanowili tę lukę zapełnić. Ponieważ jednak w Polsce nie ma afer korupcyjnych, kompromitacji rządów i elit oraz rozlicznych wynaturzeń systemu społecznego, a w związku z tym nie ma spraw domagających się interwencji, wybrano temat uniwersalny: wojnę. Wojna jest straszna i dlatego każdy przyzwoity człowiek jest przeciwko wojnie. Trzeba to odważnie, bez kompromisów powiedzieć: reżyser Brzyk i zespół Jaracza są przeciwko wojnie. Jakiej – nie wiadomo, ale to przecież nieważne, bo każda wojna jest godna sprzeciwu.

11 września, w rocznicę słynnego zamachu, na Festiwalu Dialogu Czterech Kultur (sama formuła festiwalu świadczy o jego pacyfizmie) Teatr im. Jaracza wystąpił z premierą spektaklu Wojna matka. Na okładce programu nazwisko autora nie widnieje, za to w środku znajdujemy informację, że autorami scenariusza są Zdzisław Jaskuła i Remigiusz Brzyk, a rzecz cała korzysta z motywów Mutter Courage Bertolta Brechta (dlaczego Mutter Courage, a nie Matka Courage, nie wiadomo, ale tak brzmi zapewne bardziej ekumenicznie). Nie podaje się nawet nazwiska tłumacza, co komuś wydało się zbędne, skoro przedstawienie jest tylko „na motywach”. W Teatrze Jaracza słyszałam niemal dosłowny tekst Brechta, poddany jedynie kosmetycznym przeróbkom. Te same postacie, dialogi, układ scen. Rozumiem jednak, że wystawienie po prostu Matki Courage wyglądałoby nienowocześnie (sztuka uchodzi za przestarzałą) i przyniosłoby mniejszą chwałę twórcom spektaklu.

Dekoracja przypomina wystrój świetlicy zakładowego domu kultury z lat siedemdziesiątych: ściany wybite są czerwonymi planszami w czarny rzucik – bo to i wojenna pożoga, i krew, i śmierć. Pod względem plastycznym nic więcej – poza możliwością kontemplowania owych plansz – się nie dzieje. Na scenę wchodzą dwaj aktorzy, ubrani we współczesne mundury typu moro, bo rzecz ma dotyczyć nas współczesnych. Rozstawieni symetrycznie i sztywno po dwóch stronach proscenium, wygłaszają monologi o wojnie („wojna wprowadza porządek, pokój to bałagan, każdy żre, co chce”). Ponieważ nie mają żadnego aktorskiego zadania, manifestują tylko swoją przynależność do armii, bawiąc się bronią. Jeden zdejmuje i zarzuca na ramię karabin, drugi majstruje przy kaburze pistoletu. Wchodzi Matka Courage z gromadką dzieci, pchając dziecinny wózek wyładowany towarem – stylistyka tej grupy jest rodem z ostatniej wojny światowej. Żołnierze wypytują o dokumenty, kłócą się, dyskutują z Courage o wojnie, próbują zwerbować Eilifa.... Wszystko sztuczne, do bólu nieprawdziwe. W pewnej chwili Matka Courage udaje się na stronę, czyli wychodzi z Sierżantem za kulisy, żeby mu pokazać nową kaburę – naprawdę zaś dlatego, żeby Kapral mógł spokojnie zwerbować Eilifa. Jak w teatrzyku dla dzieci: mama koza musiała pójść do miasta, żeby wilk mógł zjeść koźlątka. Po piętnastu minutach przedstawienia odnoszę wrażenie, że jestem w teatrze amatorskim. Ponieważ jednak mam przed sobą doświadczonych i utalentowanych aktorów Teatru Jaracza, nawiedza mnie myśl, że oni po prostu bojkotują całe przedsięwzięcie – nie grając. Albo raczej źle udając, że grają. Nie wiedzą, po co są na scenie, w jakiej sprawie i w jakiej stylistyce, dystansują się więc do swej obecności na scenie – niestety, nie w sensie Brechtowskim. Po upływie godziny mam jeszcze inne podejrzenie: aktorzy po prostu się nudzą. Mają ileś tam roboczogodzin do odpracowania, ileś tam tekstu do wygłoszenia, pewną liczbę kroków do zrobienia. To, że w teatrze nudzą się widzowie, jest smutną oczywistością, jednak nudzący się aktorzy są rzadkością, może i wartą obejrzenia.

Aby wystawić Matkę Courage, trzeba mieć przede wszystkim Matkę Courage – to niby oczywiste. W czasie zuryskiej prapremiery w roku 1941 Terese Giehse tak wzruszyła publiczność, że pisano o Courage jako współczesnej Niobe, co oczywiście rozsierdziło Brechta, który nie chciał nikogo wzruszać. Kto widział choćby fragment filmowego zapisu słynnego spektaklu Berliner Ensemble z wielką rolą Heleny Weigel – intensywnej, ostrej, a jednocześnie ironicznej i rozluźnionej – ten łatwo pojmie, na czym polegały teatralne idee Brechta. Ida Kamińska, wielka tragiczka, grała żydowską matkę po Zagładzie. Grała w jidysz, w Teatrze Żydowskim w Warszawie, wobec coraz bardziej pustej widowni. Eichlerówna była warszawską przekupką czasów wojny, równie ciepłą, jak cwaną i przebiegłą. Wojna jej nie obchodziła, chciała ją tylko przechytrzyć, to znaczy przeżyć i uchronić dzieci. Ale historia okazywała się sprytniejsza.

W łódzkim przedstawieniu w głównej roli występuje Irena Burawska, wiekowa aktorka o bardzo kameralnych – oględnie mówiąc – środkach scenicznych. Trudno o większy błąd obsadowy, przynoszący krzywdę i przedstawieniu, i samej artystce, obarczonej rolą, której nie jest w stanie sprostać. Burawska chodzi po scenie, szurając monotonnie pantoflami (to wprawdzie buty, ale przypominają babcine ciepłe pantofle do kostek), cicho i bez wyrazu wypowiada kwestie. Czasem, gdy sytuacja dramatyczna rozpaczliwie się tego domaga, aktorka próbuje wykrzesać z siebie trochę energii, ale przypomina wtedy apodyktyczną babcię, której nagle się przypomniało, że jest seniorką rodu i wszyscy powinni jej słuchać. Trudno uwierzyć, że jest matką, a nie babką swoich scenicznych dzieci. Można rozmaicie interpretować postać Matki Courage, ale Brecht bezdyskusyjnie dał jej jeden atut: siłę. Courage jest wcieleniem potężnego kobiecego instynktu przetrwania, który w warunkach wojennych wymaga zażartej walki. Musimy wierzyć, że tytułowa bohaterka jest zdolna ciągnąć swój wóz, dźwigać towary, targować się do upadłego. Sztuka zawiera przecież i wątki romansowe: bohaterka jest obiektem rywalizacji pomiędzy Kapelanem i Kucharzem, planuje życie u boku nowego mężczyzny... Jest kobietą w sile wieku. Podstawienie na jej miejsce kruchej staruszki, która ma wprawdzie wielkie doświadczenie życiowe, ale straciła wszystkie siły i wiele emocji, prowadzi do sytuacji kuriozalnych. Bo czym są w tej sytuacji awanse Kucharza i Kapelana? Jak rozumieć słowa Yvette, która ostrzega Matkę Courage przed Kucharzem, swoim dawnym kochankiem, który jest niebezpieczny dla kobiet i niejedną wpędził już w nieszczęście? A wybór Courage, która odrzuca propozycję Kucharza, by pozostać przy niemej córce, traci wszelki dramatyzm.

Brecht tak przecież napisał swoją sztukę, by Matka Courage jednocześnie budziła litość – jako matka zabijanych po kolei dzieci – i potępienie, jako bezwzględna handlarka, hiena żywiąca się wojną. Handlarka kłóci się w niej nieustannie z matką, często zresztą zakresy tych dwóch funkcji są nie do rozdzielenia, bo przecież użera się o kawałek chleba także, a może przede wszystkim, dla swoich dzieci. W wiele scen wpisana została jątrząca ambiwalencja. Zwłaszcza w scenę finałową, kiedy to Matka Courage po stracie ostatniego dziecka zaprzęga się do wozu i rusza za pułkiem. Ale aby rzecz naprawdę zmuszała do myślenia, racje muszą być jasno postawione. Brecht dawał do zrozumienia, że jego bohaterka nie tylko chce przeżyć, ale się na wojnie wzbogacić. Znaleźć się po stronie beneficjentów, nie tych, co ponoszą ofiary. Dlatego pokazywał, jak wóz Courage obrasta w towary, a ona sama nosi coraz więcej biżuterii i łańcuch ze srebrnych talarów. W przedstawieniu Brzyka ten wątek nie zostaje podjęty. Wprawdzie wózek handlarki niby się zmienia (najpierw jest to wózek dziecinny, potem prawdziwy wóz, trochę większy), ktoś tam mówi, że są tacy, co wojną się żywią i tacy, co tracą. Ale wszystko to jest na tyle mgliste i niemrawe, że niknie w odbiorze całości spektaklu. Zmarnowana została nawet wielka, kulminacyjna scena targu o życie Schweizerkasa: widz słyszy tylko na przemian „targuj się” i „nie targuj się”; powstaje wrażenie, że biedna Matka Courage, pogrążona w szoku, nie jest zdolna do żadnej przytomnej decyzji.

Przecież jednak przedstawienie Wojny matki zawiera rozwiązania, świadczące o wysiłku interpretacyjnym twórców. Na przykład nie ma songów, tak znaczących i charakterystycznych dla Brechta, integralnie zrośniętych z dramatyczną strukturą. Ale zrobić przedstawienie z pełną oprawą muzyczną i nauczyć aktorów śpiewać to sporo roboty, a przecież można puścić coś z taśmy. Zamiast songów słuchamy więc antywojennych ballad Boba Dylana z lat sześćdziesiątych. Pieśni Dylana pasują do mdławej stylistyki przedstawienia jak pięść do nosa i po prostu drażnią, ale najwyraźniej tak być miało: wszystko można złożyć na karb „efektu obcości”. Scenarzysta i reżyser wykazali także inwencję w koniecznym dzisiaj w teatrze uwspółcześnianiu sztuki. Wiadomo przecież, że żaden tekst napisany dawniej niż dwadzieścia lat temu nie może być grany bez aktualizującej obróbki, bo teatr ma być koniecznie „o nas”. Tak więc Wachmistrza i Werbownika z Matki Courage zastąpili Sierżant i Kapral, a Dowódcę – Generał. Ten Generał dobiera się zresztą niedwuznacznie do Eilifa, na oczach obojętnego Kapelana – to kolejny akcent uwspółcześniający. Ale najważniejszą innowacją interpretacyjną jest odświeżenie stron wojennego konfliktu. W Matce Courage trwa wojna trzydziestoletnia i walczą ze sobą ewangelicy i katolicy. Courage jest po stronie ewangelików, przypadkowo znajduje się na terenie oblężonym przez katolików, którzy zabijają Schweizerkasa. W Wojnie matce podkreśla się wielokrotnie, że „to wojna religijna”, tyle że między chrześcijanami i muzułmanami. Muzułmanie napadają tabor Matki Courage i mordują dzielnego syna, który nie chce wydać kasy pułkowej. Potem wloką jego trupa, zawiniętego w czarną folię, do stóp matki, by zdradziła się ze swym pokrewieństwem. W finale okazuje się, że muzułmanie torturowali, a potem zabijali dzieci w Biesłanie. Może więc wojna z nimi wcale nie jest taka niesłuszna?

Finał jest, trzeba przyznać, dość zaskakujący. Matka Courage i niema Kattrin wracają z miasta, przed chwilą wyprowadzono na śmierć Eilifa. Teraz powinna nastąpić wielka scena oblężenia Halle i śmierci Kattrin, ratującej miasto przed atakiem. Ale nie następuje, bo aktorka grająca Kattrin (Matylda Paszczenko, jedyna uczciwa rola spektaklu) podaje Irenie Burawskiej mikrofon i kartkę, sama zaś zdejmuje chustkę i odkleja teatralne blizny. Burawska zaczyna czytać relację młodej kobiety ocalałej ze szkoły w Biesłanie. Relacja jest wstrząsająca, opowiada o torturach, piciu moczu, strzelaniu w plecy podczas ucieczki. I kończy się refleksją: zawsze chciałam mieć rodzinę i dzieci, teraz już nie chcę. Zburzona została wiara w elementarne wartości. Na odczytaniu tej relacji przedstawienie się kończy.

Ten finał wzbudził mój sprzeciw, a nawet oburzenie. Czy naprawdę wolno teatrowi wykorzystać autentyczne, poruszające świadectwo świeżej tragedii po to, by zamaskować własną nieudolność? Biesłańska tragedia miała miejsce między pierwszym a trzecim września, łódzka premiera odbyła się 11 września, wygląda więc na to, że w ostatniej chwili, nie mając przygotowanego zakończenia spektaklu, reżyser posłużył się takim „mocnym efektem”, żeby wywrzeć na publiczności odpowiednie wrażenie: oto robimy zaangażowane, bardzo aktualne przedstawienie, szlachetnie przejęci nieszczęściem naszych bliźnich. Koniunkturalizm czuć na odległość.

Nie wierzę w teatr polityczny, który nie wyrasta z autentycznych, powszechnych doświadczeń publiczności. Oczywiście, wszyscy mamy bolesną świadomość toczących się na świecie wojen (których – to już zależy od mediów, bo na przykład o straszliwej wojnie domowej w Sudanie wiemy niewiele), ale nie jest to żywotne, współczesne doświadczenie polskiego społeczeństwa. Jeśli zaś już mowa o wojnie, to dlaczego przedmiotem protestu ma być właśnie wojna na Kaukazie? Tu akurat nie mamy sobie nic do zarzucenia, przeciwnie, byliśmy do niedawna ofiarami tego samego sowieckiego systemu. Możemy więc tylko konstatować nieszczęście. Warto byłoby może odwołać się do wojny, w której mamy swój udział, czyli Iraku? Poza tym sztuka zaangażowana powinna mieć precyzyjną wizję efektu, jaki chce wywołać. Kto widział Fahrenheit 9/11, ten raczej nie zagłosuje na Busha. Jaki efekt ma wywołać Wojna matka ? Westchnienie: ach, jakie to straszne rzeczy dzieją się na świecie. Dobrze, że nie u nas.

p i k s e l