Agnieszka Fryz-Więcek

 

królowa seksu i rycerz go go

 

Stary Teatr w Krakowie
Scena Heleny Modrzejewskiej
Paweł Sala

gang bang

reżyseria: Krzysztof Jaworski
scenografia: Joanna Piestrzyńska
muzyka: Marcin Rupociński
projekcje wideo: Stanisław Bachleda-Curuś
premiera: 9 stycznia 2005

 

 

Posiadaczka seksualnego rekordu świata stała się kimś, odniosła sukces i jest gwiazdą. Kto uważa inaczej, to jego prywatna sprawa. Wpisanie jej pseudonimu do internetowej wyszukiwarki otwiera sporą liczbę stron z obrazkami nie dla dzieci. Była bohaterką telewizyjnych reportaży, a teraz ma własny „program” w telewizji Polonia 1. Napisano o niej sztukę, wprawdzie pseudonim uległ zmianie, ale i tak wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Sztuka grana jest w Narodowym Starym Teatrze na scenie imienia Heleny Modrzejewskiej. Trudno o lepszy przykład rozgłosu zdobytego zgodnie z zasadą: „Wszystko jedno co, byleby mówili”.

„Z każdą chwilą tutaj staję się kimś innym” – stwierdza bohaterka sztuki Pawła Sali. Oparty na niej spektakl stara się pokazać, co sprawia, że pytanie: „Ale właściwie kim?” staje się zupełnie nieistotne.

 

Oglądając spektakl Gang Bang w reżyserii Krzysztofa Jaworskiego, początkowo trudno się nie śmiać. Inscenizacja wydaje się zresztą momentami o wiele zabawniejsza niż tekst. Rodzaj śmiechu, który wywołuje, zmienia się jednak. Początkowy beztroski, wynikający z poczucia wyższości nad bohaterami, którzy nieporadnie tłumaczą się przed kamerą i widzami, dlaczego znaleźli się, tam gdzie są (czyli na arenie, gdzie bije się seksualny rekord świata), stopniowo przechodzi w coraz bardziej nerwowy. Coraz mniej wygodnie nam z tym śmiechem, zaczynamy odczuwać równocześnie zażenowanie i współczucie.

Spektakl, którego akcja kręci wokół seksu, siłą rzeczy musi budzić emocje, nazwijmy to, natury pozaartystycznej. Młody reżyser zrezygnował jednak z elementów, które mogłyby dodatkowo budzić sensację. Na scenie nie pojawia się więc fotel ginekologiczny, na którym główna bohaterka miałaby na oczach widzów „przyjmować” kolejnych zawodników, z ich poczekalni zniknęły monitory, na których zgodnie z wolą autora miały być wyświetlane filmy pornograficzne. Symbolicznym miejscem bicia seksualnego rekordu jest widownia dużej sceny teatru, na którą wprowadzają Sandrę (Sandra Korzeniak) jej pomocnice zwane sekundantkami.

Krakowskie przedstawienie budzi niepokój i dotyka widzów przede wszystkim dlatego, że stara się być ostentacyjnie nieteatralne. Zrezygnowano z punktowego światła reflektorów, wydobywających z mroku postaci, czy dialogów, które bohaterka prowadzi sama ze sobą – słowem tego, co zamknęłoby całość w rzeczywistości scenicznej, oddaliło od dziania się „tu i teraz”, dryfując w stronę metafory i wywołując dystans do opowiadanej historii (co w dużej mierze było – jak się wydaje – intencją autora sztuki). Reżyser i autorka scenografii postanowili wrócić do scenerii zdarzenia, które stało się inspiracją dla tekstu, i wpisali akcję w przestrzeń, w której odbywa się program-pokaz z udziałem publiczności. Publicznością jesteśmy oczywiście my, widzowie. Zanim rozpocznie się spektakl, wszyscy, poza Gwiazdą, uczestnicy widowiska nerwowo kręcą się po „studiu”, nad którym góruje telebim; z tyłu widnieje charakterystyczna dla telewizyjnych scenografii zastawka z pleksi, za którą sekundantki rozgrzewać będą zawodników. Salę wypełnia jednolite, jasne światło i nie zmieni się w trakcie całego widowiska-turnieju, który prowadzi ubrany w czerń przystojniak z mikroportem (Piotr Grabowski). Zarzucony został również pomysł oddzielania kolejnych scen wyciemnieniami – logicznie, wszak tutaj wszystko odbywa się w pełnym świetle i przy podniesionej zasłonie. Wśród publiczności stoi operator z kamerą, filmowany przez niego obraz (zbliżenia i stopklatki ukazujące twarz coraz bardziej znużonej Sandry, uchwycone w grymasach głupich uśmiechów czy zażenowania oblicza zawodników i sekundantek, z których kamera zdziera nieudolnie nałożoną maskę samozadowolenia) pojawia się na telebimie. Poza polem kamery znajduje się stolik z wodą mineralną i wieszaki na ubrania panów, biorących udział w „z...j zabawie”.

Wszyscy bohaterowie wygłaszają swoje kwestie tak, jakby mówili do kamery, podchodzą do pierwszego rzędu widzów i metalowej listwy (markującej rurę do tańca go go) i patrzą przed siebie, a za ich plecami, na drugim planie, jak w telewizyjnym reportażu realizowanym na gorąco, nieprzerwanie toczą się zawody. Do kamery mówi też Sandra, która – w czerwonym szlafroku i butach na obcasach – pojawia się z powrotem na scenie chwilę po uroczystym wyprowadzeniu jej przez sekundantki, i niemal przez cały spektakl wierci się na wysokim barowym krześle. Jej rozmowy z kolejnymi „ogierami” odbywają się właściwie bez kontaktu wzrokowego.

Gdy wchodzimy na salę Modrzejewskiej, aktorzy (zawodnicy, sekundantki, prowadzący) już tam są. Ich status wydaje się jakby pół prywatny, pół służbowy: podekscytowani wymieniają uwagi i nerwowe uśmiechy, szukają znajomych na widowni, potęgując tym samym poprzedzające spektakl zwykłe zamieszanie. Wreszcie drzwi do foyer zamykają się, a po chwili zjawia się w nich Gwiazda wieczoru – „nasza Sandra” (Sandra Korzeniak) – w czerwonej balowej sukni, umalowana i efektownie uczesana w kok. Trochę spięta i onieśmielona, zaczyna rozmowę z prowadzącym (zwanym w didaskaliach „701”), który delikatnie, by nie spłoszyć, acz stanowczo rozwiewa jej wątpliwości, czy podoła zadaniu. Poznajemy sympatyczną dziewczynę, może mało subtelną obejściu i sposobie wyrażania się, ale jej determinacja, aby za wszelką cenę „zostać kimś” wyraźnie kontrastuje z fizyczną kruchością i delikatnością. Postać Sandry prowadzona jest w dość niejednoznaczny i przez to bardzo intrygujący sposób. Właściwie do końca nie jesteśmy pewni, czy mamy do czynienia z osobą nieco opóźnioną umysłowo (w tekście padają takie sugestie), czy też jej coraz bardziej absurdalne wypowiedzi i reakcje to efekt fizycznego wyczerpania i załamania nerwowego, wywołanego stresem. Aktorka umiejętnie pokazuje ewolucję postaci, po upływie półtorej godziny widzimy kobietę starszą o kilkanaście lat. Ze sceny na scenę Sandra coraz bardziej traci fason, kunsztowne uczesanie rozsypuje się, jej twarz szpeci grymas bólu i zniechęcenia, jej odezwania stają na przemian wulgarne i żałosne. Bohaterka popada w rodzaj transu, mówi, porusza się i gestykuluje jakby była pijana czy naćpana, wyraźnie przebywa we własnym świecie, traci kontakt z rzeczywistością – uwodzi młodego zawodnika wizją podziału nagrody, chce by się z nią żenił, pogardliwie odrzucona przez chwilowego „kochanka” („Osiem razy po minucie – tyle się znamy”) sięga dna upokorzenia. Jako halucynacje, w których bohaterka dokonuje aktu samousprawiedliwienia, należy odczytywać sceny, gdzie rozpoznaje ona w zawodnikach a to znajomego z klasy, który ją zgwałcił z kolegami, a to pana z ośrodka, który molestował wychowanki w zamian za czekoladowe cukierki. Wyznania upodlonej Sandry, która przyjmuje coraz bardziej wyzywające pozy na swoim krześle, składają się na nieznośnie sentymentalną, wręcz ckliwą historię losu sieroty porzuconej przez matkę i podstępnie wykorzystywanej przez perfidnych mężczyzn.

Sytuacja bicia seksualnego rekordu ukazana zostaje jako zbiorowy trans, w który uczestnicy wpadają, ulegając presji nastawionych na zysk, pozbawionych skrupułów i amoralnych organizatorów. Na głowie postawione zostają wszelkie skale wartości, zbiorowy gwałt na oczach publiczności traktowany jest jako świetna zabawa „za friko” i powód do dumy, a młody tancerz go go, który obiecuje Sandrze, że „przeleci” ją kilka razy tak, że ona nic nie poczuje, staje się wybawicielem dziewczyny, którą już wszystko strasznie boli. To rycerz z bajki, który zjawia się w najbardziej odpowiednim momencie.

Paweł Sala (jak czytamy w wywiadzie zamieszczonym w teatralnym programie) miał za zadanie nakręcić relaksujący reportaż dla telewizji Canal+ na temat bicia seksualnego rekordu. Abstrahując od faktu, na ile i dla kogo było to wydarzenie relaksujące, to z pewnością na dłuższą metę musiało być dość nudne. Ale materiał trzeba było zrealizować, więc przed reporterska kamerą przewijali się mężczyźni i kobiety, plotąc, co im ślina na język przyniesie. Podobną strukturę ma spektakl przygotowany w ramach Forum Teatru baz@rt. Panienki marzące o karierze gwiazd (obojętne – piosenki, tańca, telewizji lub filmu, czy choćby tytule prawdziwej – nie nagiej – Miss) opowiadają o sobie. Autor – jak wyznaje – wykorzystał w dużej mierze autentyczne wypowiedzi, zachowując specyfikę stylu naszpikowanego kalkami, oddając językową chropawość i myślową nieporadność bohaterek.

Atutem spektaklu jest coś, co można nazwać efektem naturalności – swoista namacalność, konkretność ukazywanej rzeczywistości, odnosimy wręcz wrażenie obcowania z prawdziwą, życiową sytuacją. Nasuwają się skojarzenia ze świetnym serialem dokumentalnym Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym , pokazującym Polskę „C”, gdzie zdesperowane nędzą dziewczyny walczą topless w kisielu, a potem zwierzają się reporterowi ze swojego życia. Aby dorównać tej sile autentyzmu, potrzeba aktorstwa bez cienia fałszu. W przypadku sekundantek – Magdy Popławskiej (Andżelika), Katarzyny Warnke (Malarka Ciała) i Agnieszki Kawiorskiej (Asia) – trudno mówić o grze, raczej o wtapianiu się w sytuację. Wykonawczynie potrafią sprawić na widzach wrażenie (choć – trzeba przyznać – nie zawsze udaje się to w równym stopniu), że naprawdę są dziewczynami z ulicy postawionymi przed kamerą. Jej bezlitosne oko stopniowo odsłania pozory, którymi tancerka go go, tatuażystka i malarka ciała oraz aktorka porno, mydlą oczy – zarówno widzom, jak i sobie – opowiadając, że wszystko jest OK, partnerzy wyrozumiali, a ich kariera na najlepszej drodze. Ich naiwne wyobrażenia o szczęściu i sukcesie, czerpane z brukowej prasy i telewizji, nijak nie przystają do rzeczywistości, w której przyszło im żyć. Programowy optymizm i uśmiechy do kamery z czasem jednak przestają wystarczać do zamaskowania niewesołej prawdy; przejmująco brzmią wypowiadane mimochodem skromne marzenia o kącie do zamieszkania i własnych zwierzętach. W ich stosunku do Sandry skrywana zazdrość i podziw mieszają się ze współczuciem, czujemy, że biją się z myślami, czy same byłyby w stanie zapłacić taką cenę.

Tych wątpliwości nie ma Krysia, ubiegłoroczna rekordzistka (świetny epizod Joanny Drozdy), której sława właśnie przemija, powodując frustrację. Naburmuszony „sfinks” z tandetnym makijażem, w tanim diademie i dżinsowym kombinezonie, opinającym posągowe kształty, przez cały czas trwania spektaklu siedzi z boku sceny, mamrocząc od czasu do czasu niepochlebne komentarze. W finale, gdy – wówczas już jako eks-królowa – musi oddać koronę, wylewa potok goryczy: bełkocze o nauce języka i wyjeździe na Zachód, a w ogóle to ona wszystko zorganizowałaby bardziej „profesjonalnie”. Ograniczenie bohaterki, niepozwalające jej wyjść poza refleksje natury technicznej na temat tego, co dzieje się obok, poraża. Wierzymy, gdy wyznaje, że bicie rekordu sprawiłoby jej większa przyjemność niż Sandrze (ale już jej w tym roku nie pozwolili...) i nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać.

Panowie korzystający z darmowych usług seksualnych przedstawieni zostali bardziej schematycznie. Mamy więc sympatycznego kumpla-swojaka (Bogdan Brzyski), „buddystę” wyznającego, że impreza dostarcza mu przeżyć podobnych do medytacji (świetny Adam Graczyk), emeryta-lubieżnika (Jan Güntner), młodzieniaszka, który kompromituje się jako ogier (Kamil Kulda), seksualnego supermana-sadystę (Michał Maliszewski) oraz człowieka z „branży”, czyli tancerza go go (Piotr Ligienza). Owa typowość nie oznacza jednak papierowości w kreśleniu psychologicznych wizerunków bohaterów, którzy na własne życzenie dali się wmanewrować w absurdalną sytuację i dość bezrefleksyjnie czerpią z niej profity. Także wśród nich panuje przedziwne pomieszanie pojęć – jeden z zawodników wyznaje Sandrze, że pomaga jej wygrać, gdyż jak „każdy prawdziwy mężczyzna ma w sobie coś z rycerza, patrioty”. Działają jak w amoku, kierując się owczym pędem i instynktem, deklarując swój system wartości: „To kasa cię wyzwala! Bez pieniędzy nie ma wyzwolenia”. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że nie są to przedstawiciele marginesu, lecz ludzie tacy sami jak wszyscy, może trochę bardziej ciekawscy. Po euforii przyjdzie kac, który jak wszystko – przeminie.

Czy kac dopadnie także główną bohaterkę? W finale spektaklu jesteśmy świadkami jej nieukrywanego szczęścia. Następuje euforia – oto spełnił się sen, popychadło i k..a przemieniło się w królową (seksu). Per aspera od astra – cierpienie i ból zostały nagrodzone. Brak tylko królewicza i cudem odnalezionej po latach, wytęsknionej matki. Ale pieniądze (skarb) rozwiążą także ten problem i wszyscy żyć będą długo i szczęśliwie. Sandra płacze z radości, jej trud przyniósł owoce. Bajka otrzymała szczęśliwe zakończenie – w takiej właśnie poetyce utrzymany jest spektakl Krzysztofa Jaworskiego. I ten zabieg wydaje się trafniejszy niż (nieco wysilone) wpisywanie całości przez autora w strukturę greckiej tragedii (z prologiem, parodosem, epeisodionami i exodosem). Zderzenie dziecięcej niewinności, kojarzonej ze światem bajek, które mają przecież nauczyć odróżniania dobra od zła, z mechanicznym wyuzdaniem seks-turnieju, w którym nastąpiło kompletne pomieszanie tych pojęć, musi robić wrażenie.

 

W Sali Modrzejewskiej nie po raz pierwszy intrygująco opowiadana jest historia kobiety podstępnie wykorzystanej przez mężczyzn. Żegnając się z „uskrzydloną zwycięstwem” Sandrą część widzów zapewne pomyśli o Nastazji Filipownie czy Soni ze Zbrodni i kary , które nie potrafiły pojąć, że sukces zależy przede wszystkim od umiejętnego naświetlenia sytuacji – sobie i innym.

p i k s e l