Daniel Cichy

 

dźwiękowy komiks.

o sadze operowej „kommander kobayashi”

 

 

pierwsza próba oceny? Zagmatwane do granic możliwości libretto, które bardziej przypomina studencką wprawkę niż dobrze oszlifowany tekst, dramaturgiczny chaos, scenograficzny śmietnik i niewyczyszczona reżyseria. Do tego muzyka, która tylko miejscami może się podobać. I choć po obejrzeniu dwóch najnowszych epizodów sagi operowej Kommander Kobayashi , które miały polską premierę podczas „Warszawskiej Jesieni", konstatacja taka może być po części słuszna, rzecz jest o wiele bardziej złożona. Podobnie zresztą jak całe przedsięwzięcie artystyczne berlińskiej kompanii Novoflot: intrygujące, acz niezwykle ryzykowne.

Bo oto niemieccy artyści – reżyserzy Sven Holm i Sebastian Bark oraz librecista Tobias Dusche – postanowili stworzyć prawdziwie europejski serial operowy. Dawny gatunek, od kilku lat przeżywający renesans nie tylko na gruncie nowatorskich realizacji scenicznych klasycznych dzieł, lecz także niebywałego zainteresowania teatrem muzycznym współczesnych kompozytorów, stał się dla nich inspiracją. Językiem operowym chcą opisać współczesne społeczeństwo Starego Kontynentu – pluralistyczne, ale chaotyczne, zagubione w poszukiwaniach własnej tożsamości. Nawiązują przy tym do pierwszych dzieł operowych, do mitologicznego rodowodu utworów Periego, Monteverdiego, Purcella, Lully'ego i Glucka, do tematyki, którą młodzi widzowie dzisiaj najpewniej określiliby jako pogranicze science fiction.

Całość osnuta jest wokół postaci Komandora Kobayashiego, który wspólnie z czterema Hermenautami (Ma', Go, Tii! oraz Scrabble) w statku kosmicznym La Fenice – eksploruje – jak chcą realizatorzy, czas i przestrzeń, życie i śmierć, być i mieć, hałas i ciszę, szczęście i smutek, wreszcie własne i obce. Podążając szlakiem swoistej Odysei, niczym Mały Książę lub – lepiej, bo mniej pretensjonalnie – międzygalaktyczni zagubieni z amerykańskich seriali fantastycznych, odwiedzają planety, ich mieszkańców, obserwują zjawiska i próbują zrozumieć zachowania. Twórcy konstruują przy tym niewielkich rozmiarów filozoficzno-społeczne opowiastki – w każdym razie do miana takich owe operowe epizody aspirują.

Napisanie muzyki do każdej z cząstek niemieccy artyści powierzyli kompozytorom z różnych krajów Europy. Chodziło o tygiel rozmaitych idiomów, współegzystencję „narodowych duchów". Założenie szlachetne, w kontekście idei unijnych (także ze względów finansowych) modne, nie zostało jeszcze w pełni zrealizowane. Ciągle jest to work in progress: odcinki operowej sagi zajmują czas kolejnych kompozytorów, a publiczność jeszcze długo raczona będzie prapremierami.

Dwa człony pierwszej części sagi skomponowali Niemiec Helmut Oehring – Kobayashi singt (unter fremden Sternen) – ein anschaulicher Dokumentarbericht mit Musik (Featuredream) oraz Irlandka Jennifer Walshe – Kommander Kobayashi #17: „set phasers on KILL" , natomiast pokazaną w Warszawie drugą część kolektywnej kompozycji, obejmują Die Zerstörung von Moskau ist keine Lösung Rosjanina Sergieja Newskiego oraz Scream You Polki Aleksandry Gryki. Jak na prawdziwy serial przystało, kompania Novoflot przygotowała odcinki pilotażowe, na które złożyły się cztery miniatury sceniczne, których treścią są przeżycia kolejnych Hermenautów w obliczu zderzenia z kometą... Fin Juha T. Koskinen zajął się Scrabble, Niemiec Moritz Eggert – Go, Aleksandra Gryka – Tii!, zaś Litwin Ricardas Kabelis – Ma'.

Jak to zwykle bywa w takich projektach, ich siła jest jednocześnie słabością. Ceną za wpisaną w nie, bez wątpienia interesującą poznawczo, różnorodność, jest brak spójności i niewyrównany poziom artystyczny. Publiczność zaś, obcująca tylko z niektórymi epizodami, nie ma poczucia kontekstu, gubi się w wątkach. Przypomina widzów, którzy oglądają pojedynczy odcinek serialu o dość zawikłanej fabule. Różnica jednak polega na tym, że telewizyjni scenarzyści zwykle znają doskonale swoje rzemiosło więc czytelność zdarzeń oraz łatwość identyfikacji bohaterów stanowi priorytet. Wydaje się, że w przypadku Kommander Kobayashi tego właśnie twórcom zabrakło, z czego wynikło poczucie zagubienia u odbiorców.

Trzeba jednak oddać Niemcom sprawiedliwość, że podjęli próbę unifikacji całości przez jednolitą koncepcję reżyserską, określoną w artystycznym credo charakterystykę postaci, podobne muzyczne medium. Przyznam jednak, że dopiero obejrzenie wszystkich dotychczas napisanych części sagi – dzięki uprzejmości producentki całości, dotarły do mnie płyty DVD – nieco rozjaśniło mglisty obraz kompozycji, który dręczył mnie po wizycie w Operze Narodowej.

Każdy z pilotażowych odcinków jest inny, bo i Hermenauci są postaciami charakterystycznymi. Zgrzebnie sportretowane dźwiękami, na przestrzeni niewielkich form, mogły się podobać. W programie czytamy, że Scrabble to istota niezwykle zmysłowa, forma egzystencji o niezdefiniowanym całkowicie pochodzeniu, z pewnością złożona, na co wskazuje jej imię. Koskinen nadał jej rys ekspresjonistyczny, umieszczając w aurze dźwiękowej rodem z Schönbergowskich monodramów. Go Moritza Eggerta – podług librecisty postać najwierniejsza Komandorowi, a jednocześnie empatyczna wobec pozostałych pasażerów statku i spotkanych istot – zyskała koloryt z jednej strony liryczny, nawiązujący konstrukcją linii melodycznej do miłosnych arii włoskich mistrzów XIX-wiecznej opery, z drugiej – w partii orkiestry – lekki, dowcipny. Jak to zwykle u Eggerta. W epizodzie skomponowanym przez Aleksandrę Grykę dużą rolę odgrywają niestandardowe techniki śpiewu. W partii Tii! – osoby optymistycznej, tryskającej energią, będącej mediatorem w grupie, swoistym terapeutą w sytuacjach kryzysowych – sporo jest glissand, które sąsiadują z dźwiękowymi impulsami i melodycznymi figurami w stylu buffo. W zetknięciu z kometą Tii! wydaje przeraźliwy krzyk, który ratuje statek od zagłady. Podobnie będzie w Scream You – dźwięk stanie się siłą sprawczą, tu jednak potrzebną nie do ratowania bohaterów, lecz powodującą ich powolną destrukcję. Wreszcie Ma', którego pełne imię brzmi Marten van der Jongg. To postać sprzeciwiająca się Komandorowi – jest jego antagonistą, twardym w poglądach krytykiem. Muzyka Kabelisa, pełna fanfar i momentów tanecznych, przypomina rytuał plemiennego tańca wojennego.

Helmut Oehring to jeden z tych twórców, którzy komponują „dobrze napisaną" muzykę. Warsztatowo nienaganny, rzadko jednak wykracza poza reguły estetycznej poprawności. Często brak w jego utworach artystycznej siły, owej iskry, która pozwala bez reszty rozkoszować się brzmieniowym światem. Mimo to w Kobayashi singt... , preludium sagi, przedstawiającym tytułowego bohatera, Oehring podjął dość udaną próbę ukazania wewnętrznego świata przeżyć Komandora. Na scenie refleksje bohatera o współczesnych zagrożeniach, kryzysie cywilizacji, obawy i nadzieje realizują dwie postaci, dodatkowo wprowadzone na scenę. Jedna z nich to aktor, który tylko gestami migowego alfabetu, ruchem warg realizuje to, co pomyślane, drugą jest gitarzysta, który, przy pomocy coraz to bardziej wyrafinowanych efektów dźwiękowych, ilustruje niewypowiedziane. Świeżo brzmiące dźwięki elektroniczne i połączenie ich z porządnie napisaną partyturą na tradycyjne instrumenty oraz nieźle skrojoną partią tajemniczego Komandora, tworzą muzykę intrygującą, a klarowność jej konstrukcji niweluje moc pretensjonalnych wynurzeń Kobayashiego.

Kiedy natykam się w programach festiwali muzyki współczesnej na nazwisko Jennifer Walshe, wiem, czego mogę się spodziewać. Jej produkcje na pograniczu happeningu i muzycznego teatru, częściej drażnią niż sprawiają satysfakcję. Choć nie można jej odmówić błyskotliwych niekiedy pomysłów, fantastycznych skojarzeń, ich późniejsze wprzęgnięcie w strukturę muzyczną fascynuje ledwie przez kilka początkowych minut. Epatowanie estetyką komiksu, sięganie po ikony popkultury i śmiałe nimi szafowanie w wypadku Kommander Kobayashi #17: „set phasers on KILL" , sprawdziło się wszak wyśmienicie! Kto wie, czy Walsche nie napisała najbardziej inteligentnego epizodu sagi! Performerka zwykle osobiście bierze udział w artystycznych wydarzeniach. I tutaj więc odegrała postać z innego statku kosmicznego – Ine, odnalezionego przez załogę La Fenice. Zetknięcie się towarzyszy Komandora z tą osobliwą istotą, wywołuje – szumnie zjawisko określając – konflikt cywilizacji. Dziwność zachowań bohaterki Walshe wynika z jej wielopłaszczyznowej osobowości, połączenia cech człowieka, zwierzęcia i atrybutów pluszowej maskotki. Satynowym parasolem, niczym czarodziejską różdżką, majsterkuje w duszach Hermenautów, którzy rychło nabywają zwierzęcych cech. Jakkolwiek warstwa muzyczna tego epizodu jest miałka i jej atrakcyjność ogranicza się do kilku ciekawych środków wokalnych, całość obroniła się zgrabną formą sceniczną.

Sergiej Newski urodził się w Moskwie, ale od wielu lat mieszka w Berlinie. Obywatel dwóch miast, dziwnie do siebie podobnych, dysponuje subtelnym językiem muzycznym. Spójność partytury Die Zerstörung von Moskau ist keine Lösung, zapewnia powtarzalność struktur dźwiękowych, wyrazistość motywów, kształtowanych na wzór niegdysiejszych myśli przewodnich właściwych postaciom, przyjemnie brzmiąca tkanka harmoniczna i swoista aura słowiańskiego liryzmu. Mankamentem jest jednak pewna monotonia i stępiony pazur dramatyczny.

Załoga La Fenice tym razem wysyła zwiadowców – Komandora i Ma' – do Moskwy, miasta, w którym nostalgia, tęsknota za dawną świetnością zderza się z olbrzymim potencjałem gospodarczo-społecznych przemian – ich odbiciem jest kultura bogatych Rosjan. Sytuację tę na scenie podkreślają dwie nowe postaci, które towarzyszą Hermenautom: pies Łajka – wcale ponętna niewiasta, która uwodzi Ma', oraz Sergiej Pawłowicz, przedstawiciel nowej rosyjskiej władzy, z którym Kobayashi odnajduje nić porozumienia.

Z Moskwy blisko już do Warszawy, kolejnego przystanku kosmicznej Odysei La Fenice. Stworzenie dźwiękowego portretu miasta, artyści niemieccy powierzyli Aleksandrze Gryce. Dobrze trafili, bo młoda kompozytorka znakomicie czuje polską stolicę, z wielką wnikliwością słucha jej brzmienia, nagrywa odgłosy, by wykorzystywać je później – w zupełnie zaskakujący sposób – w swoich utworach. Żywy puls metropolii, futurystyczne wizje rozwoju, kulisy najnowszych technologii i naukowych badań to świetna pożywka dla Gryki. Nic więc dziwnego, że po balecie alpha Kryonia Xe , powstałego z inspiracji opowiadania Trzej elektrycerze Stanisława Lema, artystka przystąpiła do pracy nad kolejnym tekstem science fiction.

Warszawska publiczność z wielkim entuzjazmem przyjęła najnowsze dzieło Gryki. Dość powiedzieć, że librecista wprowadził na scenę bliźniaków, którzy za pomocą tytułowego Scream ( Krzyk ), dźwięku o narkotycznych właściwościach, mamią tłum obietnicami lepszego życia. Opera jest więc swoistym znakiem czasu, bo już dawno w polskiej muzyce nie mieliśmy kompozycji tak wyraźnie zaangażowanej politycznie. Libretto, choć wyszło spod ręki Niemca, filtrowane było od początku przez wrażliwość Gryki na Warszawę/Polskę. To ona pokazywała Tobiasowi Dusche inną stolicę, nie tę znaną z pocztówek, z Syrenką, Kolumną Zygmunta i Pałacem Kultury i Nauki. Być może dlatego dla Polaków ten obraz był prawdziwy, aktualny i z gatunkiem science fiction niewiele miał wspólnego...

Gryka już baletem alpha Kryonia Xe udowodniła, że potrafi zagospodarować dźwiękami kilkadziesiąt minut muzycznego czasu. Z wielką łatwością, jak się okazuje, odnajduje się w dłuższych formach. Jest to o tyle interesujące, że dotychczas pisała utwory krótkie, niemal miniaturowe. Tak charakterystyczną wcześniej narrację poszarpaną, złożoną z miniaturowych brzmieniowych kształtów, melodycznych figur o dość odstraszającej, odpychającej barwie i dysonansowym charakterze, zamienia teraz na płaszczyzny o zróżnicowanej, acz logicznej dramaturgii. Zjawiskową partią Tii! – koloraturową, z kaskadami skomplikowanych figuracji – kompozytorka pokazała z kolei dużą wprawę w wykorzystywaniu ludzkiego głosu.

Muzycznie całość utworzy nietuzinkowy dźwiękowy komiks, który, choć wyjdzie spod rozmaitych piór, będzie świadectwem współczesności. Mimo zastrzeżeń, jakie budzi muzyka (nierówna artystycznie), reżyseria (z małą wyrazistością postaci, zatraconą przejrzystością kolejnych wątków) oraz scenografia (koncepcja wypełnienia przestrzeni scenicznej przedmiotami zebranymi na popularnych ulicznych Schrottach nie zachwyca), warto na przedsięwzięcie zwrócić uwagę. Szczególnie, że śpiewacy – w Warszawie wystąpili Daniel Henriks (Ma'), Hanna Dóra Sturludóttir (Go), Eiko Morikawa (Tii!), Sybille Fischer (Scrabble), Soichi Kobayashi (Kommander Kobayashi), Natalia Pszenicznikowa (Łajka), Kaspar Kröner (Sergiej Pawłowicz) oraz Alexander Cegla i Jan Oczkowski (Bliźnięta) – to artyści bardzo sprawni, znakomicie poruszający się w meandrach współczesnych partytur, poddający się kompozytorom i dobrze współpracujący z reżyserami. Również Ensemble Mosaik pod wodzą Vicente Larraagi wywiera pozytywne wrażenie. Pozostaje zatem tylko czekać na trzecią część sagi. Węgier Gryllus Samu skomponuje Wo sind wir hier , zaś Austriak Klaus Lang – Am Ende .

p i k s e l