Olga Katafiasz

 

nuda, zgaga, dewena

 

Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Witold Gombrowicz

operetka

reżyseria: Michał Zadara
muzyka: Leszek Możdżer
choreografia: Tomasz Wygoda
scenografia: Magdalena Musiał
kostiumy: Julia Kornacka
reżyseria świateł: Ewa Garniec
wideo: Lea Mattausch
premiera: 11 października 2007



wchodzimy na salę Teatru Capitol i wiele już wiemy. Okno sceny zasłania ogromny prospekt, przedstawiający ośnieżone pasmo górskie – wszak gospodarzami opowieści są księstwo Himalaj. Przyznam, że te gór szczyty nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia – dowcip dość przewidywalny. No i eksploatowany przez trzy godziny z podziwu godną konsekwencją.

Owo rozwiązanie scenograficzne okazało się jednym z wybredniejszych żartów Michała Zadary. Reżyser często rozbrajał wybierane przez siebie teksty jednym chwytem, decydującym o ontologii i konstrukcji świata przedstawienia. I taka strategia najczęściej się sprawdzała: prosty zabieg pozwalał dostrzec istotę dramatu, jakąś szczególną cechę, która czasem gdzieś umykała albo zapoznawana była przez wcześniejsze interpretacje. Zadara nie poprzestawał jednak na błyskotliwym odkryciu, pozwalało mu ono jedynie drążyć dalej. Ale metoda, która zdała egzamin choćby w Fedrze, Odprawie posłów greckich czy Kartotece, zawiodła w Weselu, będącym jedynie szkicem do spektaklu. Wrocławską Operetkę trudno nawet nazwać szkicem – to zaledwie brudnopis, w którym pozostawiono mnóstwo błędów inscenizacyjnych, pierwsze reżyserskie pomysły, dziecinne niemal skojarzenia i dość banalne wnioski, dotyczące tak zwanej historiozofii oraz kondycji świata współczesnego.

Zacznijmy jednak od początku. Na tle ośnieżonych gór, na leżakach wylegują się goście państwa Himalaj, kuracjusze w luksusowym ośrodku spa. Mają zgodne z najnowszymi trendami mody stroje i sprzęt narciarski, z którego chyba nie korzystają. Po prostu leżą. I śpiewają, bo Michał Zadara postanowił wystawić Operetkę jako operetkę właśnie. Tu pojawia się pierwszy problem: muzyka Leszka Możdżera nie jest – na szczęście – muzyką operetkową, nie jest też jest parodią w stylu – powiedzmy – Piotra Rubika (w wersji light rzecz jasna, nie oratoryjno-patriotycznej). Kompozytor wyznaje w jednym z wywiadów: „Zrozumiałem, że muzyka do Gombrowicza powinna być słodka aż do mdłości”. Zamierzenie ambitne, ale nie jest to muzyka słodka, raczej nudna, monotonna, adramatyczna.

Problem drugi: Michał Zadara nie bardzo wie, co z tą muzyką zrobić. Bo do struktury tekstu Gombrowicza stosuje metody klasycznego musicalu: tak zwany numer to moment zawieszenia akcji – postaci śpiewają, więc nic tak naprawdę się nie dzieje. No i w przedstawieniu rzeczywiście nic się nie dzieje, co w praktyce oznacza, że postaci, które akurat nie śpiewają, błąkają się po scenie bez wyraźnego celu, dość bezradnie. Po zakończeniu arii zaś nie bardzo wiemy, w którym momencie akcji się znajdujemy i czy to, o czym śpiewano, ma z nią jakikolwiek związek.

Problem trzeci: mechaniczność zastępowania subtelnych Gombrowiczowskich konstrukcji czy chwytów doraźnie współczesnymi scenicznymi znakami świadczy o – eufemistycznie rzecz ujmując – niedostatku uwagi poświęconej dramatowi i doprowadza do groteskowych wręcz rozwiązań scenicznych, które – zamiast bawić – irytują. Lokaje są klonami polskiego hydraulika (z pamiętnego plakatu reklamującego rodzimą siłę roboczą na obczyźnie), którzy w saunie dogadzać będą księżnej Himalaj. Ta sauna – jako miejsce najmniej podejrzane – okaże się terenem działalności spiskowej, odkrytej dzięki nagraniom z kamery. Rodzice Albertynki staną się prostymi ludźmi w strojach ludowych, ona sama – zbuntowaną nastolatką w bluzie z kapturem. W finale za to wystąpi jako początkująca rockmanka w stroju topless, bo nagość, jak wiadomo, już nas nie podnieca ani nie uosabia żadnych tęsknot – jest jeszcze jednym efektem skutecznego działania programu Photoshop. Szarm i Firulet w wędrówce przez świat udawać będą sekciarzy, misjonarzy albo oazowców, którzy piosenkę o motylku skandują przez megafon. Wcześniej jednak odbędą pojedynek na własną nagość: skoro u Gombrowicza padają kwestie „Hrabia bez majtek, ha, ha, ha! Bahon bez majtek, ha, ha, ha!”, to reżyser każe obu bohaterom stanąć tyłem do widowni, na wprost Albertynki i spuścić spodnie, na co ona zareaguje okrutnym rechotem. Od czasu do czasu nad głowami widzów przemknie wagonik górskiej kolejki. A kiedy nastanie rewolucja i świat odmieni się na dobre, na scenę spadnie sporo piasku i ogromny wielbłąd. Była zima, jest pustynia. I tak dalej...

Można, rzecz jasna, mówić o dezorientacji aktorów, którzy nie bardzo wiedzą, w jakiego rodzaju przedstawieniu biorą udział. Można też wspomnieć o pewnym zakłopotaniu widzów: jedni przyszli na Gombrowicza w reżyserii Zadary, inni na nowy spektakl w Teatrze Muzycznym Capitol – wszyscy czują się cokolwiek nieswojo, bo dostali albo nieudaną Operetkę, albo dziwaczne przedstawienie muzyczne. Ale na czym innym polega problem czwarty i najistotniejszy: kompletnie nie wiadomo, po co Michał Zadara wyreżyserował ten spektakl. No i o czym on traktuje. Bo jeśli jest próbą interpretacji dramatu Gombrowicza w tonie serio, to kompletnie chybioną. Jeśli – w co bardziej wierzę – przewrotną odpowiedzią na Gombrowiczowską prowokację, czyli po prostu operetkową realizacją Operetki, to najzwyczajniej spartaczoną.

p i k s e l