śmierć pieśni

Z Piotrem Borowskim rozmawia Tadeusz Kornaś

 

 

 

film Piotra Borowskiego Koniec pieśni jest dziełem niezwykłym i wstrząsającym. Ukazuje śmierć pewnej warstwy kultury. Kilkadziesiąt lat temu w domach na Białostocczyźnie rozbrzmiewały pieśni – teraz już się w nich właściwie nie śpiewa. Najdziwniejsze jest to, że odejście pieśni dokonało się jakby mimochodem, niedostrzeżone przez samych mieszkańców. Film pokazuje, jak reagują na nie ci, od których pieśni odeszły.

Niespełna trzydzieści lat temu czwórka osób związanych z „Gardzienicami” – Piotr Borowski, Sergio Hernandez, Elżbieta Majewska i Wanda Wróbel – wyruszyło na Wyprawę Zimową (4 grudnia 1980 – 13 lutego 1981), chodząc od wsi do wsi, prezentując przygotowany specjalnie na tę drogę spektakl Już odchodzimy. Wieczorami odbywały się Zgromadzenia, na które przychodzili mieszkańcy wsi. Borowski, nagrywając pieśni na magnetofon, dokumentował te spotkania.

Wkrótce po Wyprawie Zimowej odszedł z „Gardzienic”. Pracował w Workcenter of Jerzy Grotowski w Pontederze, uczestniczył w Akcji. Po powrocie do Warszawy założył własny zespół – Studium Teatralne, którym kieruje do dzisiaj. Kasety z Wyprawy Zimowej leżały przez lata bezużyteczne. Borowski postanowił je w końcu oczyścić, przegrać na płyty CD – i oddać „właścicielom”. Jednak większość z ówczesnych wykonawców już nie żyła (zarejestrowane pieśni wykonywali przeważnie ludzie starzy) – wobec tego Borowski starał się dotrzeć do ich dzieci, wnuków. Oddając pierwsze płyty, słuchając nagrań wspólnie z rodzinami śpiewających, przeżył wstrząs. Wtedy postanowił zrobić ten film.

Już pierwsze ujęcie pokazuje, jak głęboki musiał być to wstrząs. Widzimy twarz mężczyzny. Słychać odtwarzaną pieśń. Mężczyzna jest silny, krzepki, wygląda na nieskorego do wzruszeń. I nagle jakby został ugodzony, po jego surowej twarzy zaczynają płynąć łzy. Dziwny to stan – nie rozpacz, nie ból, ale wzruszenie. Mężczyzna nie kryje uczuć przed kamerą, jest wobec niej bezbronny. To coś porażająco prostego, szczerego, nad czym nie sposób przejść do porządku. Siedzące obok mnie na widowni osoby też płaczą.

Poszedłem obejrzeć projekcję, bo interesuje mnie teatr. Byłem przekonany, że zobaczę odwołania do Wyprawy Zimowej, echa pobytu jej uczestników w Wierszalinie, w miejscu działalności proroka Ilji. Uświadomiłem sobie jednak szybko, że rzecz dotyczy spraw o wiele ważniejszych, fundamentalnych.

„Dziś już nic tu nie ma” – mówili kolejni bohaterowie filmu. I to „nic” dotyczyło nie tylko pieśni. W ciągu trzech dekad zniknął ogromny obszar kultury normującej życie społeczne wsi na Białostocczyźnie. Dziś nikt już nie śpiewa – a bogactwo pieśni, nagranych nie tak dawno przecież, było nieprzebrane. Borowski poprzez twarze ludzi pokazał, jak mocno boli uświadomienie sobie takiej straty. Jest i drugi aspekt, osobisty. Te pieśni śpiewane były przecież przez bliskie słuchającym osoby, których już nie ma. Być może to jedyne zachowane nagrania głosu matki, żony...

Film kończy panichida w cerkwi, odprawiona za tych, którzy odeszli. Tym razem słyszymy piękne pieśni liturgiczne. Na rozśpiewanej niegdyś Białostocczyźnie cerkiew to jedyne miejsce, w którym się jeszcze śpiewa. Z domu, z pola pieśń bezpowrotnie odeszła. Umarła. (TK)


 

W kalendarium działalności „Gardzienic” odnajdziemy na przełomie lat 1980/1981 Wyprawę Zimową. Ale tak naprawdę wyruszyły wtedy nie całe „Gardzienice”, tylko trzy osoby: Elżbieta Majewska, Wanda Wróbel i Ty. Później dołączył jeszcze Sergio Hernandez. Wiadomo też, że pokazywany był w trakcie tej Wyprawy spektakl, o którym praktycznie nic nie wiem...

Projekt został podjęty w ramach działalności Ośrodka. Nieco wcześniej ja i Elżbieta Majewska podjęliśmy decyzję, że odchodzimy z „Gardzienic”. To był początek 1980 roku. Żyliśmy i pracowaliśmy w drodze, to był nasz etos – nie przywiązywać się do niczego, do nikogo, mieć cały dobytek w plecaku, wolne ręce. Tak też powstawał nasz spektakl, który wyrastał z przyjaźni i miłości do wędrowania. Pracowaliśmy nad nim w Trynkusie (na wsi pod Olsztynem), w Krakowie (w dawnej siedzibie Związku Literatów Polskich przy Kanoniczej), w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie i wszędzie tam, gdzie była szansa znalezienia na moment wolnej przestrzeni. Elżbieta robiła ten spektakl o sobie, o tym jaka jest, o swym marzeniu poznawania tajemnic starych zaklęć i ukrytych sił przyrody. Krótkie, trzydziestominutowe przedstawienie. Wybrała teksty, które były dla niej ważne: Rimbaud, Morsztyn, Bulatović, Jesienin... Ona tańczyła, ja grałem.


Spektakl nosił tytuł Już odchodzimy...

Tak, to był cytat z wiersza Jesienina. Spektakl stawał się dla Elżbiety prologiem do podróży, podróży bez końca, przez wiele krajów. Pozostała zresztą temu wierna, nie w myślach ani marzeniach, ale w czynach – konsekwentnie realizuje to wyzwanie aż do dziś. Pozostawiła wszystko, rozdała cały swój majątek, oddała przyjacielowi swoje mieszkanie... Wierna sobie i bezkompromisowa, zawsze w drodze. Już po pierwszych prezentacjach naszego spektaklu w Krakowie chciała wyruszyć.


A Ty?

Nie chciałem opuszczać Polski i nie chciałem, aby po naszym spektaklu pozostał tylko nikły ślad. Którejś nocy, jadąc autostopem do Krakowa, kiedy bardzo zmęczony kierowca zatrzymał się w polu, wysiedliśmy z samochodu. Jesienne niebo, gwiazdy... Kierowca otworzył puszkę z groszkiem… i wtedy przyszła myśl: długa wyprawa. Jak najdalej, na wschód, na trzy miesiące, zimą. Po dwóch godzinach byłem w Krakowie, pierwsza w nocy, mówię Elżbiecie, o co chodzi. Nawet nie dosłuchała do końca i powiedziała: ja mam jeszcze sanki. Nie kładliśmy się już spać, robiliśmy plan, a kilka dni później byliśmy na Białostocczyźnie.


Gardzienice” w tamtych latach związane były z etosem Wypraw. Czy wasza Wyprawa miała taką samą strukturę?

Zasadnicza różnica dotyczyła czasu trwania przedsięwzięcia, pory roku i liczby osób biorących w niej udział. Nie robiliśmy uprzedzającego rekonesansu i nie było ludzi zapraszanych z zewnątrz.

Kiedy przychodziliśmy do wsi, zgłaszaliśmy się u sołtysa, który pomagał nam znaleźć nocleg, a następnie szliśmy poszukać odpowiedniego miejsca na spektakl i na spotkanie z ludźmi. To właśnie ci ludzie, nie my, wskazywali takie miejsca. Zazwyczaj były to domy ludzi ubogich, ale najserdeczniejszych. Już podczas pierwszych spotkań szukaliśmy osób chętnych do śpiewu. Nagrywałem ich pieśni, a następnie umawialiśmy się z nimi na następny dzień na spotkanie. My pokazywaliśmy przedstawienie, oni, w geście wdzięczności, śpiewali. Taki mały zespół miał duże możliwości. Ludzie nie czuli się zawstydzeni, nie spotkaliśmy się z żadną agresją, nikt nam nigdy nie przerywał przedstawienia, może dlatego, że nie byliśmy dla wsi żadnym zagrożeniem. Czasami nasze spotkania – pełne śpiewu, przypomnień starych, wiejskich spektakli, ludowej poezji, niekończących się czastuszek, naszych zaimprowizowanych działań – trwały do rana. Ludzie, pochłonięci tym wszystkim zapominali o czasie. Następnego dnia odprowadzali nas do innej wsi. Był to stary, wschodni zwyczaj odprowadzania i obdarowywania na drogę. Nie chcieli się z nami rozstawać, odwozili nas saniami – to oni kierowali naszą Wyprawą. „Idźcie do nich! Tam są nasi – mówili – Oni też dobrze śpiewają”. Po kilku tygodniach wiedziano o nas już w całej okolicy. Były wypadki, że czekano na nas na drodze. „Już wiemy, proszę zachodzić” – słyszeliśmy.

Mieszkaliśmy u ludzi, razem jedliśmy, uczyliśmy się ich pieśni, zaczynaliśmy rozumieć ich język, który etnografowie nazywają reliktem staroruskim, zapomnianym językiem ojców, żyliśmy rytmem ich życia. Spotykaliśmy ludzi różnych narodowości i wyznań: katolików, muzułmanów, prawosławnych, staroobrzędowców, Tatarów, ludzi z Wierszalina.

Był to okres Świąt, zarówno dla katolików, jak i dla prawosławnych. Obchodziliśmy dwie Wigilie i dwa przyjścia Nowego Roku. Chodziliśmy pieszo od wsi do wsi, ciągnąc swoje rzeczy na sankach. Poruszaliśmy się w pasie przygranicznym pomiędzy puszczami Knyszyńską i Augustowską. Była ostra zima, do wielu wsi nie dojeżdżały autobusy. Miałem wtedy nieodparte wrażenie, że obcuję z żywą kulturą i że nie wolno mi nic z tej podróży zapomnieć, przeoczyć ani stracić.

Lęk, jaki odczuwaliśmy na początku, zniknął zupełnie. Zrozumiałem, że te pieśni należy rejestrować. Czułem, jak cała moja natura nasącza się nimi; zasypiałem i budziłem się, a one wciąż ze mną były – śpiewały mnie. Wędrowaliśmy niczym zanurzeni w baśń, wyostrzone zmysły mogły jednak przewidzieć niektóre wydarzenia, zarówno te płynące z sił natury, jak te płynące od ludzi.

Gdy po Wyprawie zacząłem przesłuchiwać kasety, okazało się, że nagrania z początkowego jej okresu, tak do trzech czwartych wyprawy, stanowią nieprawdopodobną jakość – i to nie tylko śpiewu, ale tych chwil życia pomiędzy ludźmi: opowieści, anegdot, swarów, ich starań, aby przywołać do pamięci to, co już zaczęło zanikać na ich oczach. Ten właśnie proces zmagania się z własną pamięcią jest fascynujący. Cała wieś, wspólnie, walczy o przypomnienie. Trwa to długo, dynamicznie, aż pieśń nagle wybucha jak wulkan – niesamowite.


A co się stało w tych trzech czwartych Wyprawy?

Stało się tak, że my te pieśni znaliśmy lepiej od nich. Nieświadomie zepchnęliśmy ich na drugi plan – śpiewaliśmy razem, poprawiając ich i prowadząc, ale to nie my ich słuchaliśmy, ale oni nas. Zaczęli się wstydzić, że nie pamiętają. Dopiero po dwudziestu siedmiu latach widzę, że w tej początkowej fazie ich niepewności była wielka wartość. Ten ich wysiłek ku przypomnieniu, ku pamiętaniu, był porażający.


Przerwaliście Wyprawę choć na chwilę?

Nie.


Czy pamiętasz, z jakiej wsi wyruszyliście?

To była Suchodolina, sołtys Jan Kiejko. Zawiózł nas tam nasz przyjaciel. Strach. Pamiętam lęk, gdzie będziemy spali. Sołtys spytał naszego przyjaciela, jaki jest jego zawód. „Plastyk” – odparł. „A to dobrze, bo mam zepsuty zegar.” Po godzinie zegar zaczął działać, kukułka zaczęła kukać.

Zrozumiałem że tutaj, na wsi, będę musiał sprostać rzeczom, których nie znam i nie umiem. Następnego dnia byliśmy już w Sadowie i pokazywaliśmy po raz pierwszy nasze przedstawienie.


Mówiłeś, że kierowaliście się zgodnie ze wskazówkami ludzi. Ale czy na początku mieliście jakiś plan? Jakieś miejsca, do których koniecznie chcieliście dojść?

Chcieliśmy przejść wzdłuż całej granicy wschodniej, dojść do okolic Rzeszowa, ale po dwóch tygodniach było absolutnie jasne, że to nie o dystans do przebycia chodzi.


Czy na samym początku Wyprawy spektakl był dla Was ważniejszy niż spotkania? Pytam o sam początek, bo rozumiem, że później na pewno to się zmieniło.

Na początku chyba tak. Tylko spektakl był przygotowany, wszystkiego innego musieliśmy się uczyć w drodze. Nie mogliśmy myśleć, że źle tańczymy, że źle śpiewamy, że źle mówimy; jeśli spektakl nie wyszedł, nie szukaliśmy usprawiedliwień, nie było też pobłażania ani rozważania. Niesamowita była Elżbieta. Pierwszego dnia, gdy nie wiedziałem, jak to wszystko zorganizować, ona po prostu powiedziała: „Da radę. Tylko to łóżko byśmy trochę przesunęli...”.


Czy spektakle graliście codziennie?

Graliśmy przedstawienie średnio co trzy dni, ale czasami, gdy spotykaliśmy niezwykłych muzyków, lub ludzi o szczególnym talencie do śpiewu, albo po prostu ciekawych ludzi, to spędzaliśmy z nimi czas, i te niespodziewane okoliczności sprawiały, że przedstawienie nie mogło być grane regularnie.


A jak ludzie przyjmowali Wasze przedstawienie?

To nie była malowana publiczność, która przełknie wszystko, siedząc w ciszy i skupieniu. Nie mieli nawyków myślowych, więc akceptowali bardzo szybko nie-logiczny rozwój opowieści, oparty bardziej na skojarzeniach poetyckich niż na konsekwentnym postępie akcji. Poddawali się wrażeniom i brali je dosłownie.

Mówili też, że Elżbieta tańczy boso, a tu zima, że to tyle wysiłku. „Etoj diewuszce sierce zagarieło” – ktoś powiedział po spektaklu, pełen troski i serdeczności.


Czy już sam pomysł wyjścia na Wyprawę Zimową był związany z chęcią zapisania pieśni na magnetofonie, dokumentowania?

Tak. Za nagrania odpowiedzialny byłem ja, za zdjęcia Wanda, a Elżbieta pisała dziennik. Gdy zdałem sobie sprawę, że może zabraknąć kaset, zadzwoniłem do siostry, żeby mi wysłała do szkoły w Zalesiu wszystkie moje kasety. Nagrywałem na Bobie Marleyu, Patti Smith, Talking Heads. W sumie na taśmach magnetofonowych nagrałem sześćdziesiąt godzin pieśni.


Czy weszliście w sytuację znaną mieszkańcom wsi czy też stwarzaliście sami takie sytuacje? Mówiąc po prostu: czy mieszkańcy wsi spotykali się ze sobą tak jak z Wami?

Nie, mówili, że ten czas już się skończył, mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej.


A czy na wasze spektakle przychodzili też młodzi ludzie?

Czasami. Odwiedziliśmy przeszło trzydzieści wsi. Byli tam głównie ludzie po pięćdziesiątce i starsi. Ich dzieci pracowały w pobliskich miastach, a oni wychowywali wnuki; przychodzili na spotkania razem z dziećmi.


Nagrałeś wówczas ogromną liczbę kaset. Czy ten materiał przed zrobieniem filmu wykorzystywałeś w jakiś sposób?

W Gusłach „Gardzienic” została wykorzystana jedna pieśń „Oj chatieła mene mat’”, w spektaklu Człowiek Studium Teatralnego śpiewano jedną z kolęd, a kilka nagrań przekazałem teatrowi „Wierszalin”.


Czy – i jak – opisywałeś te kasety?

Po spotkaniu podchodziłem do ludzi i zapisywałem ich nazwiska. Rok temu spędziłem wiele czasu na segregowaniu i porządkowaniu, nie mogłem się mylić, powracając tam po tak długim czasie. Okazało się jednak, że dwadzieścia siedem lat temu niektórych nazwisk nie zapisałem i teraz ludzie mówili: „Głos jest, a nazwiska nie ma. Więc to chyba, proszę Pana, nie ma tego głosu”.


Zdecydowałeś się wrócić do tych wsi? Dlaczego?

Nigdy o tych ludziach nie zapomniałem. Przez wszystkie te lata nie mogłem znaleźć silnego powodu, który mógłby w adekwatny sposób wyrazić tamtą rzeczywistość, jej niesamowitą intensywność, moc i subtelność. Pamiętając o szczęściu, jakiego dotknąłem w tamtym czasie, postanowiłem odsłuchać nagrań. Gdy wziąłem pierwszą kasetę, przeczytałem, że kobieta, Marianna Toczko, gdy śpiewała tę pieśń, miała osiemdziesiąt pięć lat. „To jest niemożliwe, żeby ona żyła” – pomyślałem. Następna, Nadzieja Gardziejczyk – siedemdziesiąt osiem lat. „To niemożliwe, żeby żyła”. Wtedy zrozumiałem, że powinienem oddać te nagrania wszystkim tym, którzy jeszcze żyją, albo rodzinom tych, którzy odeszli. Przegrałem te kasety na płyty CD i pojechałem na wieś. Kiedy szedłem przez wieś Siderkę, a z przeciwka nadjechał mężczyzna na rowerze, zapytałem: „Gdzie mieszka Józef Kobyliński?” „Umarł”, a „Stanisław Żyliński?” „Nie żyje”. „Maria Szymczyk?” „Nie żyje” „Wiktor i Maria Żemajdukowie?” „Nie żyją”… to było tak, jakby cała wieś umarła. Nagle pojawiły się jakieś dzieci, wracały ze szkoły, pytam o sołtysa. „A to nasz dziadek” – odpowiadają. Pytam: „Wiktor?”. „Nie, to pradziadek, a nasz dziadek to Leon”. Pamiętałem dobrze tę rodzinę, bo to u nich w domu robiliśmy spektakl, mieli bardzo piękną wnuczkę, pięcioletnią Anię, która śpiewała wraz z dziadkiem... Zapytałem, czy ich mama to Ania. „Tak, Ania” – i wtedy zrozumiałem, jak wiele czasu upłynęło. Poszedłem do nich: nieufność, podejrzliwość. To był inny czas, nie ten sprzed dwudziestu siedmiu lat. Tu była nieufność, tam była otwartość. Poszedłem do państwa Marii i Władysława Kobylińskich – to samo. Z trudem przeszedłem przez próg. Powiedziałem, po co przyjechałem i włączyłem nagrania (z ich wsi). I wszystko się odmieniło. On zaczął się śmiać, a jego żona płakać. „Zobacz, jak fajnie kiedyś było” – powiedziała. Potem przyszli sąsiedzi. Nikt nic nie mówił. Zupełna cisza. Wszyscy wsłuchani. Nie komentują. Wsłuchani w coś, co zjawiło się nagle, było już nieobecne, ale teraz przemówiło znów pełnym głosem. Mówili: „Nie ma już tego”, „Świat się zmienił”, „Nie ma już takich ludzi”, „Umierają wsie”. Odwiedziłem wtedy dwie wioski: Siderkę i Bierniki. Wszędzie podobny komentarz: „Nie ma tego”. Okazało się później, że w innych wsiach było podobnie. Około dziewięćdziesięciu procent zarejestrowanych na taśmach osób już nie żyje, a ich potomkowie nie śpiewają. Nie było agonii, te pieśni odchodziły przez dziesięciolecia, zamierały po cichu. Na naszych oczach. Aż przestały istnieć.


Na jakiej zasadzie wybrałeś te pierwsze trzy wsie, do których pojechałeś?

Najmocniej je zapamiętałem, tam zdarzył się cud, który polegał na tym, że dużo więcej dostałem niż mogłem dać. Tam byli ludzie, których żywą pamięć przechowałem do dziś: pan Stanisław Żeliński, który był bezdomnym wygnańcem, chodził o kulach… Opiekowała się nim cała wieś, miał on tam swoje miejsce, był koryfeuszem śpiewu; państwo Maria i Mikołaj Borysowie, których dom niezmiennie pozostał dla mnie otwarty… i wielu innych.


Czy ci, którzy żyli, jeszcze cię pamiętali?

Tak i nie, ale głównie odwiedziłem dzieci tych, którzy śpiewali – a te dzieci teraz są już po sześćdziesiątce, siedemdziesiątce… Pamiętali… – że ciągnęliśmy sanki, że byliśmy zmarznięci, że było przedstawienie, pamiętali nawet, dokąd poszliśmy dalej.


Postanowiłeś więc, że trzeba zrobić film. Jak wyglądała praca nad nim?

Po pobycie w Siderce i Biernikach stało się dla mnie jasne, że muszę oddać wszystkie nagrania i udokumentować ten czas wsłuchania się w głos najbliższych, czas dotarcia do prawdy wspomnień; uchwycić osobisty odzew na bliskich, przodków, na kulturowe dziedzictwo, jak starzy ludzie żyją poprzez pieśń w swych wnukach, dzieciach, następcach, co się dzieje z kulturą po upływie ćwierć wieku, jakim szlakiem biegnie dzisiaj, po transformacji systemowej, ten stary ślad.

To nie mogła być duża ekipa filmowa: światła, mikrofony, technicy et caetera. To musiała być tylko jedna osoba, jeden operator, który by mi towarzyszył. I takiego człowieka, z odpowiednim wyczuciem, Rafała Leszczyńskiego (na zmianę z Mateuszem Skalskim), spotkałem. Powiedziałem mu, że to projekt jednoroczny, że musimy odwiedzić wszystkie wsie z Wyprawy Zimowej, próbując dotrzeć do maksymalnej liczby osób, oddać te nagrania. Odwiedziliśmy przeszło sto rodzin, na wsi i w miastach. Odnajdywaliśmy ludzi w Sokółce, w Dąbrowie Białostockiej, w Białymstoku, w Warszawie, w Gdańsku, wysłaliśmy nagrania do USA, Irlandii i Belgii. Przekazaliśmy w sumie przeszło trzysta płyt CD, zebraliśmy około dziewięćdziesięciu godzin materiału filmowego.

Już po pierwszym wyjeździe ludzie zaczęli do mnie dzwonić. Wieść, że oddaję nagrania, docierała także do tych, których nie spotkaliśmy na wsi. Ten obowiązek przekazywania stał się ważny nie tylko dla mnie, ale również dla nich. Kopiowali płyty i sami je rozsyłali najbliższym. Dzieci i wnukowie kupowali odtwarzacze po to, żeby móc słuchać tych nagrań. W Harasimowiczach i Sukowiczach, Siderce ludzie się zbierali na wspólne słuchanie.


Czy napisaliście wcześniej jakiś scenariusz filmu?

Nie, to był raczej scenariusz dotyczący naszego zachowania. Trzeba było się nauczyć z nimi być, próbować ich zrozumieć, czuć. Każda z tych osób to przecież inny człowiek. O zaplanowanym z góry działaniu nie mogło być mowy. Nie można było ustawiać ludzi i aranżować sytuacji. Szybko też zrozumiałem, że nie mogę zadawać zbyt dużo pytań, bo w nich zawarte są już gotowe odpowiedzi. Trzeba pozwolić im być ze sobą, a samemu tworzyć tę możliwość, by mogli mówić od siebie o tych, których już nie ma. Przecież w tych pieśniach rozpoznawali swoich najbliższych, a ja nie mogłem wiedzieć, jakiego rodzaju napięcia czy skojarzenia uruchamiam i co w nich to budzi. Należało pozostawić ich w swojej intymności i nie zakłócać tego delikatnego obcowania z własnymi odczuciami.


W Twoim filmie mężczyźni płaczą. Czy nie wstydzili się później tego?

Czułem bardziej niż rozumiałem, że uruchamiam stare prawo skojarzeń. Pieśń jest śpiewana przez matkę, a ona musiała jej się nauczyć może od swojej matki, a ta matka od swojej i tak dalej. I ten syn otrzymuje pamięć wielu pokoleń. Włączam nagranie, mężczyzna mówi: „Fajnie” – i uśmiecha się, a po chwili... W oczach, w jednym jego ruchu widać, jak cała pamięć wraca jak spadająca lawina, zabiera tego człowieka w przeszłość. Każda linia ruchu jest istotna, ma swój czas, jest wypełniona myślą i uczuciem. Czy można się wstydzić takiej chwili, takich łez?


Ale powiedz, czy były przypadki, że oni jednak śpiewali jeszcze te pieśni. Nie z nagraną taśmą, ale, ot, tak?

Nie, nie śpiewają… W grudniu 2007 roku, już po ukończeniu filmu, wróciłem tam. To był długi pobyt. Chciałem, aby zobaczyli ten film i wyrazili zgodę na użyczenie swojego wizerunku i nazwiska. Wtedy śpiewali, jakby nie chcieli, aby ten film stał się proroctwem końca pieśni…


Z Twojego wstrząsającego filmu widać, że umarła wielka część kultury, świat pieśni. I właściwie nie wiadomo dlaczego.

Oczywiście, można by na to próbować odpowiedzieć efektownie, jednym zdaniem, ale tak naprawdę złożyły się na to dziesiątki powodów: społeczne, polityczne, pokoleniowe.

Oni nie tylko przestali śpiewać, ale nawet się spotykać. Gdy byłem tam dwadzieścia siedem lat temu, już wtedy mówili, że nie jest tak, jak dawniej. Pamiętali jeszcze, jak śpiewali podczas pracy, później po pracy i w drodze do domu. A gdy śpiewali, to i następna wieś zaczynała śpiewać, i następna. Teraz wsie opustoszały. Mileńkowce: sześć osób. Długosielce: dziesięć osób. Podobnie jest gdzie indziej. Kto mógł, wyjechał za granicę, pozostali tylko nieliczni. Spotkałem jedynie cztery młode rodziny z dziećmi, których ojcowie dorabiają za granicą albo w mieście. Pozostali głównie starsi. Każdy ma w domu telewizor, który do niego gada, z którym trudno rozmawiać. Ludzie stali się widzami, starość stała się tabu, wytworzyły się nowe standardy.

W czasie ostatniej podróży, już w Białymstoku, zostałem zaproszony na koncert przez jednego z członków rodziny, którą odwiedziłem na wsi. Grał ze swoim zespołem dla grupy starszych ludzi, którzy spotykają się, żeby potańczyć, pobawić się. Bardzo dobrze grali i dobrze śpiewali. Za dobrze. Można było się domyślić, że większość piosenek grali z playbacku. W czasie przerwy rozmawiałem z nim: „Wiem co robisz” – powiedział – „czym się zajmujesz… Ale i ty musisz wiedzieć, że to, co prawdziwe, nie jest dobre”.


Śmierć pieśni jest trochę jak samookaleczenie. Jakby ci ludzie odmówili sobie czegoś, co jest dla nich bardzo ważne. Przecież oni nie potrafią słuchać tych pieśni bez wzruszenia. Płaczą, narzekają, ale nie śpiewają i – jak mówisz – nie spotykają się tak, jak niegdyś.

Jeden z bohaterów tak mówił: „Był czas tego śpiewania… Te pieśni były jakby wrośnięte…”. Ten czas, pięćdziesiąt lat wstecz, był nadzieją na odrodzenie się wsi, na jej wychodzenie z biedy, był czasem pokoju po wielkich wojnach, po wysiedleniach, był też czasem obrony przed kolektywizacją, przed przymusowymi dostawami i był czasem pieśni, tych starych, tych przywiezionych z Syberii, z wojny. To był czas wspólnoty, a sacrum wsi to wspólnota, zgromadzenie, dawny wiec. I ta wspólnota, która umiała się dogadać, zorganizować, miała swoje pastwiska, błonia, kluby. Miała aspiracje, zaczęła kształcić swoje dzieci i wysyłać je do miasta, jakby czuła, że musi przygotować je do lepszego życia, do zindywidualizowanej przyszłości. Odeszli najlepsi. Są dziś prawnikami, lekarzami, nauczycielami. Instytucji wsi zabrakło następców, wspólnocie zabrakło młodego dynamizmu. Zapanowała martwota i ciążenie ku miastu. To następowało krok po kroku, przez całe dziesięciolecia, aż wieś się zestarzała. Nie ma zabaw, spotkań, nie ma śpiewu. Jedynie po umarłych, w cerkwi, w kościele, ale tego śpiewu z radości życia, który spajał wspólnotę, nie ma. Paradoksalnie wyraziła to jedna kobieta, mówiąc mi: „Ludzie stali się honorowi ”.


W ostatniej sekwencji filmu ci ludzie, którzy utracili swoje pieśni, jednak śpiewają. I to śpiewają wspaniale. W cerkwi.

Zamówiłem panichidę, prawosławne nabożeństwo za duszę zmarłych, pragnąłem im w ten sposób podziękować. Przyszli ludzie z pięciu wsi i śpiewali dla tych, którzy kiedyś śpiewali dla nich.


Wasza Wyprawa Zimowa sprzed lat kończyła się w Wierszalinie. Może warto jeszcze podnieść ten wątek. Wierszalin, sekta grzybowska proroka Ilji, weszła już na stałe w krąg dziwnych mitów tej ziemi.

Byłem świadkiem gaśnięcia pewnej utopii. Tam przecież miała być stolica świata – Wierszalin, duchowa stolica, którą nawiedzony chłop budował swoimi rękami. Poznałem tych ludzi, ostatnich wiernych proroka Eliasza: Pawła Wołoszyna, jego żonę i syna Borysa, Tolę, Natalę, Annę, Tatianę i Wasia. Wszyscy starzy, pobożni, archaiczni. Tam nie robiliśmy spektaklu, po prostu wsłuchiwaliśmy się w ten stary świat. To miejsce było poza czasem, tajemnicze, odosobnione, doskonałe na kontemplację. Już po Wyprawie często tam wracałem. Uczestniczyłem w długich, wieczornych nabożeństwach, pomagałem im w pracy. Dookoła puszcza, na dużej polanie ogród, drzewa owocowe, pasieka. Wszystkie prace wykonywano tam ręcznie. Fascynowała mnie ich wzajemność. Kobieta, która miała problemy z chodzeniem, gotowała i paliła w piecach, druga przynosiła wodę, trzecia pomagała podnieść ją do góry i postawić na ławie, a ta, która słabo widziała, nigdy nie miała wątpliwości, gdzie są rzeczy, ponieważ wszyscy dbali o to, by były na swoim miejscu. Siano noszono w kilka osób, w specjalnie zrobionych nosiłkach. Ta czynność, podobnie jak inne, sprawiała wrażenie pracy jednego harmonijnego mechanizmu, który nigdy się nie spieszył. Potem przyjeżdżali tam ze mną moi najbliżsi przyjaciele. Chciałem, by to miejsce i ci ludzie pozostawili żywy ślad w ludzkiej pamięci.


Czy ten film jest jakoś związany z pracą w Studium Teatralnym?

To znikanie pieśni, które na Białostocczyźnie odbyło się, można by powiedzieć, „ot tak, po prostu”, doświadczenie go, zapisanie w dźwiękach i w obrazie, prowadzi mnie do skonfrontowania się z innym zniknięciem, brutalnym i bezdusznym, które stało się dolą polskich Żydów. By zrozumieć tę dolę, odnaleźć jej ślad, postanowiłem głębiej zrozumieć tych Innych z kultury pogranicza. Takie „spotkanie z umarłymi”, czy w najlepszym przypadku, z tymi „na wymarciu”, jest dla mnie naturalnym pierwszym etapem, szykowaniem się do tego, co ciągle mi nieznane, a co ma odżyć w nowym przedstawieniu.

p i k s e l