Agnieszka Sabor

 

potęga przedmiotu

 

 

Andrzej Kramarz

rzeczy

Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli w Krakowie, 2008

 

Robert Kuśmirowski

masyw kolekcjonerski

ze zbiorów Roberta Kuśmirowskiego i rodziny Sosenków,

Galeria Sztuki Współczesnej Bunkier Sztuki w Krakowie,

kuratorka: Maria Anna Potocka, 7 stycznia – 22 lutego 2009

 

słowo „album” wydaje się zbyt wyświechtane, by użyć go w przypadku Rzeczy, fotograficznej książki Andrzeja Kramarza, który przez dwa lata dokumentował najsłynniejszy krakowski marché aux puces, odbywający się „od zawsze” przy Hali Targowej. Na kolejnych zdjęciach nie znajdziemy żadnej żywej twarzy – handlarza, kolekcjonera czy zwykłego spacerowicza. Zamiast tego otrzymujemy coniedzielną ofertę spod Hali, niemal katalog rzeczy równie wymarzonych, co niepotrzebnych. Szybko odkrywamy jednak, że stoiska, porozkładane na stołach bądź po prostu na trotuarze, to anonimowe (?) dzieła sztuki: czasem surrealistyczne, czasem niemal abstrakcyjne kompozycje, budowane z tysięcy najrozmaitszych przedmiotów powiązanych ze sobą jakąś wewnętrzną, zapewne spójną, ale hermetycznie zamkniętą logiką.

Rozszyfrowanie jej zasad pozostaje jednym z podstawowych wyzwań stawianych widzowi. Dlaczego oficerskie patki ułożyły się w równych szeregach tuż obok gipsowych „główek wawelskich”, wznoszących się dokądś pionami na tle „ludowej” narzuty, która w latach siedemdziesiątych przykrywała zapewne wąską wersalkę w jakimś blokowym M-3? Czy stłoczenie krągłości tac, mis, cyferblatów i talerzy to wyłącznie przypadek? Co wspólnego mają ze sobą noże, młotki, śrubokręty, porozkładane rytmicznie na jasnoniebieskiej, zadziwiająco czystej tkaninie? Jak to jest, że rozrzucone w nieładzie na jakimś brezencie harlequiny, poradnik seksu doskonałego, kompakt z muzyką z filmu Titanic tak dobrze korespondują z kablami, drutami, keyboardem i drewnianą głową Frasobliwego? Tak, najbardziej zdumiewa fakt, że w tych kolorowych obrazach „wszystko gra”.

Między drobiazgami wyłożonymi na sprzedaż (lub może tylko po to, by syciły oko nieobojętnego przechodnia) zachodzą skomplikowane relacje: harmonii albo sporu, głośnej rozmowy albo szeptu. Kiedy patrzy się na ten bezmiar, przychodzą do głowy opowieści z dzieciństwa: przecież każdy z nas stwarzał sobie wtedy na własny użytek „Pana Zapałkę”, który przyjaźnił się z „Panią Puderniczką”, Jabłko, które grało w piłkę z Cytryną, albo „Rycerza – Wielką Łyżkę”, który walczył ze „Smokiem – Kuchennym Nożem”. Dwulatek całymi godzinami w skupieniu buduje piramidy z foremek do ciasta, konsekwentnie, w zależności od kształtu i rozmiaru. Potrafi zadbać o zgubiony gdzieś na podłodze guzik i rozpłakać się w jego imieniu. Dziecko nie ma problemu z podmiotowością rzeczy.

Zresztą, świadectwem żywotności przedmiotu jest już forma tej książki: najpierw oprawa – opakowanie z grubej, szarej tektury, wystającej nad grzbiet (wydawać by się mogło: najbanalniejszy błąd introligatorski), jakby zwykły pakunek ładowany na ciężarówkę. Z tyłu wytłoczony ślad reklamy sprzed stu lat – znów, bardziej dotykalny niż widzialny. Ta surowość okładki potęguje jeszcze wrażenie towarzyszące otwarciu książki na dowolnej stronie: silne, barwne, ruchliwe przedmioty w pierwszej chwili niemal oślepiają.

Tu pojawia się kwestia podstawowa: kiedy ma się w ręku Rzeczy Kramarza, natychmiast rodzi się bunt wobec czasownika „uprzedmiotowić”. Bo niby dlaczego życie rzeczy miałoby być czymś gorszym, służebnym? Wszak każdy przedmiot, nawet ten najbardziej nawet nieważny czy ułomny, ten o zapomnianej już funkcji czy znaczeniu, jest kroniką ludzkiego losu – i to niejednego; skrywa w sobie pamięć życiorysu producenta, kupca, ofiarodawcy, użytkownika, spadkobiercy, sąsiada... Okazuje się, że relacje, które zachodzą między przedmiotami wystawionymi na pchlim targu, stają się metaforą relacji międzyludzkich.

Człowiek – właśnie poprzez rzecz – jest w tej książce wszechobecny. Dariusz Czaja, autor wstępu, ma rację: z całą pewnością Rzeczy układają się w jakąś opowieść o przemijaniu. Gdzieś pobrzmiewa w nich słynne zdanie z wiersza Czesława Miłosza: „Niczego mi, proszę pana, tak nie żal, jak porcelany” – jedno z najważniejszych w dziejach literatury polskiej, bo nadające tragedii wymiar rzeczowości. Ale z drugiej strony przypomina się też Finlandia, wiersz Marcina Świetlickiego z tomu Muzyka środka: „... Nigdy policja nie będzie taka / uprzejma, / a straż pożarna nie będzie rak szybka i sprawna. / Nigdy papieros nie będzie tak smaczny, a wódka zimna i pożywna taka...”. Wiersz, który bardziej niż o przemijaniu, opowiada o wyjątkowości chwili i o lęku przed jej utratą.

Bo czy te zbiory przedmiotów to rzeczywiście współczesne wyobrażenia vanitati? Przeglądając książkę karta po karcie coraz mocniejsze staje się przekonanie, że zużyte, ubogie, ale sprzedawane i kupowane „Rzeczy”, kumulując w sobie kolejne historie, stanowią raczej dowód zwycięstwa nad czasem.

Niemal równolegle z pojawieniem się na rynku książki Andrzeja Kramarza w Bunkrze Sztuki odbywał się wernisaż wystawy Masyw kolekcjonerski Roberta Kuśmirowskiego, Jej bohaterem również pozostaje przedmiot – multiplikujący się w przestrzeni galerii aż do granic horror vacui.

Choć zaczyna się zupełnie niewinnie: na ścianach pierwszej sali Bunkra zawisły cenne znaczki pocztowe, widokówki i karty korespondencyjne sprzed stu, stu pięćdziesięciu lat... Niewielkie formaty umieszczone w wielkich, dekoracyjnych ramach zdają się olbrzymieć i muzealnieć, jak malarskie arcydzieła starych mistrzów. Jednak w tej sali jest jeszcze przestrzeń pusta, pozwalająca skupić się na pojedynczym obiekcie, czasem mikroskopijnym, jak najstarszy brytyjski znaczek pocztowy, pozwalająca złapać oddech między jedną ramą a drugą.

Potem nie będzie już tak łatwo. Wchodzimy w przestrzeń całkowicie zagarniętą przez przedmiot. Wszędzie: w muzealnych gablotach, na antycznych łóżkach, nawet na podłodze – dziesiątki, setki, tysiące lalek i misiów z różnych epok. Nie mają w sobie nic z bellmerowskiego wyuzdania. Budzą respekt dystansem, ironią dorosłego spojrzenia, powagą swojego bycia w tym miejscu. Dalej domki dla lalek: różnej wielkości, zamożniejsze bądź biedniejsze. Sceny dla teatrów kukiełkowych, czasem barokowe w formie. Figury szachowe, warcaby, karty, kości, plansze do gry – wielkie i małe, monochromatyczne i jarmarcznie kolorowe. Na ścianach wyrafinowane wzory zbudowane z przedwojennych nart i rakiet do tenisa, których dzisiaj potrafiliby użyć tylko nieliczni.

Nie sposób zatrzymać dłużej wzroku na jednym przedmiocie, zastanowić się nad jego kształtem, barwą, funkcją. Chciałoby się zobaczyć i zrozumieć – wszystko natychmiast. Ale jednocześnie powstaje wrażenie, że w tym wszechogarniającym świecie zabawek człowiek – mimo że on właśnie zbudował to theatrum – stał się już intruzem. Przedmioty wybiły się na niepodległość. Ogłosiły powstanie republiki i rozpoczęły wielki karnawał. Zebrane przez kolekcjonera, zawładnęły nim bez reszty.

Droga na piętro prowadzi krętymi schodami. Oko wchodzącego szybko zaczyna wirować w rytm wyznaczany kalejdoskopowymi światłami, mieniącymi się srebrem (a raczej „sreberkiem”) i złotem („złotkiem”) purpury, ostrej zieleni, paryskiego błękitu. Wirujące ściany klatki schodowej w całości wytapetowane są opakowaniami po czekoladkach i cukierkach. Kto z nas nie zbierał ich w dzieciństwie – obok ukrytych w gumie do żucia komiksowych opowiastek o Myszce Mickey (odkrycie, że była chłopcem, jakże nieoczekiwane, przyszło po latach) i Kaczorze Donaldzie?

Ta feeria migotań i blasków – przypominająca, jak rozumieliśmy piękno, gdy mieliśmy lat pięć albo siedem (dziś funkcję opakowań po słodyczach pełni chyba lalka Barbie) – sprawia, że finalna część projektu Kuśmirowskiego zdumiewa jeszcze bardziej.

Wchodzimy oto w przestrzeń śmierci – określonej bardzo czytelnie, bo poza popiołem i kurzem, zdemolowanymi biurkami i martwymi instrumentami muzycznymi znajdziemy tu nawet zasypanego piaskiem kościotrupa czy zmumifikowanego szczura. Spośród biurek, zawalonych zbutwiałymi szczątkami papieru, spośród półek bibliotecznych przypominających legowiska obozowe, gdzie spoczywają zapomniane dzieła klasyków, na plan pierwszy wychodzą klawiatury, zarówno organów, jak i... przestarzałych komputerów (Atari?). Jedno i drugie zdaje się przynależeć do wyposażenia Zamku Drakuli albo Sinobrodego.

Dlatego w jednym miejscu, oddzielonym od zwiedzającego kratą „spacerniaka”, znalazły się dwie – jakże podobne! – aranżacje: kaplica (stojący przed nią krzyż jest zarazem trakcją elektryczną) z figurkami i organami oraz sterylna kabina z komputerami – centrum dowodzenia wielkiego mocarstwa dysponującego bronią jądrową albo statku kosmicznego z filmów science fiction sprzed trzydziestu lat (kto pamięta jeszcze serial Rok 1999 z jego plastikową nowoczesnością?).

Tak oto nadchodzi finał, świetnie skomponowany przez Roberta Kuśmirowskiego: wśród popiołów zniszczenia, atrybutów wiedzy tajemnej i śmierci nieoczekiwanie zaczynamy się śmiać. Okazuje się, że rzeczy, zapowiadając apokalipsę, zakpiły z nas. Groza i groteska zlały się w jedno.

Współistnienie obu zdarzeń (książka i wystawa) to przypadek, ale przypadek znaczący. Oznaczający przy tym coś szerszego niż tylko bezpośrednie nawiązanie, prostą kontynuację tradycji wyznaczonej przed laty właśnie w Krakowie przez Tadeusza Kantora. Obydwa projekty wprowadzają do najnowszej sztuki polskiej odnawiającą wartość. Bo wydaje się, że sztuka ta, zaangażowana, wywodząca się często z jakże ważnego nurtu krytycznego – korzystając z dokumentu jako materiału albo określając się wręcz jako rodzaj dokumentu – zaczyna wchodzić w fazę kryzysu. Zdarza się bowiem, że nadużywa przypadku, godzi się na łopatologiczną dosłowność albo wszystkoizm, nie radzi sobie z dyscypliną myślenia.

Na czym polega nowatorstwo obydwu projektów, które niewątpliwie mają w tle Kantorowską Deskę? Po pierwsze, łączy je swoista podwójność autorstwa. Andrzej Kramarz zauważył i podniósł do rangi sztuki kompozycje stworzone przez nieznanych z imienia handlarzy i kolekcjonerów. Robert Kuśmirowski wszedł w artystyczny dialog z krakowską rodziną Sosenków (przy okazji: byłoby skandalicznym zaniedbaniem, gdyby miasto nie wykorzystało faktu, że dzięki tej rodzinie – otwartej na najróżniejsze formy współpracy, co potwierdzają kolejne wystawy w poważnych instytucjach kultury – powstaje tu kolekcja arcyciekawa, rzec by można, totalna; zbiory Sosenków z całą pewnością powinny doczekać się w Krakowie osobnego muzeum).

Swoiste „podzielenie się” autorstwem to jedno. Kolejnym atutem tych projektów jest prowokowanie do dyskusji o relacjach między artystyczną wyobraźnią a precyzyjną rejestracją rzeczywistości. Czy sztuka może być „nauką pomocniczą” etnografii, historii, antropologii, kulturoznawstwa? Obydwa powyższe przykłady zdają się dowodzić, że – chyba tak. Fotografie Kramarza są przecież w pewien sposób rzeczowym katalogiem (co dobrze obrazuje wklejka książki, na której znalazł się fachowy, etnograficzny opis jednego zdjęcia. Kuśmirowski przeprowadza analizę fenomenu kolekcjonerstwa.

Zarówno Rzeczy, jak i Masyw kolekcjonerski przynależą więc do sfery, którą można by nazwać „sztuką dokumentalną” (to coś innego niż „sztuka dokumentu”) – ich narracje o przedmiotach, jakże różne (znaczeniowo i estetycznie), łączą w harmonijną całość treść i formę. A dramatyczne wręcz wołanie o tę ostatnią staje się ostatnio postulatem o szczególnym znaczeniu. Coraz częściej okazuje się bowiem, że brak formy zabija treść.

p i k s e l