Teatr Studio w Warszawie
Ödön von Horváth
Sąd Ostateczny
reżyseria: Agnieszka Glińska, scenografia: Agnieszka Zawadowska, muzyka: Ygor Przebindowski, reżyseria światła: Piotr Pawlik, choreografia: Weronika Pelczyńska
premiera: 31 grudnia 2012

 

Joanna Tomaszewska
Wszyscy jesteśmy oskarżeni

 

W Sądzie Ostatecznym Agnieszka Glińska inscenizuje mechanizmy rządzące życiem społecznym. „Owczy pęd” – zasada funkcjonowania małej społeczności, sportretowanej w sztuce Ödöna von Horvátha, jest ukazany nie tylko na scenie, bierze we władanie również publiczność.
Dramat to opowiedziana w siedmiu „obrazach” historia jednego błędu i jego konsekwencji. Rzecz dzieje się w małym, spokojnym miasteczku. Pewnego wieczoru powszechnie szanowany naczelnik stacji, Tomasz Hudetz, zawsze sumienny i obowiązkowy urzędnik, nie nastawił na czas sygnału ostrzegawczego, przez co doszło do zderzenia dwóch pociągów. Zginęło osiemnaście osób. Przyczyną tragicznego w skutkach zaniedbania była młodziutka panna Anna, której kokieteryjne zaczepki rozproszyły uwagę naczelnika. Przerażona dziewczyna fałszywie zeznaje w sądzie, że Hudetz nastawił sygnał na czas. Mimo obciążających go zeznań żony, naczelnik zostaje uniewinniony. Annę jednak dręczą wyrzuty sumienia, dlatego chce się przyznać do krzywoprzysięstwa. Zdesperowany Hudetz morduje dziewczynę, a kiedy jego zbrodnia wychodzi na jaw, próbuje odebrać sobie życie. Interweniują dwie zjawy: duch maszynisty Pokornego – jednej z ofiar katastrofy, który namawia naczelnika do samobójstwa, i duch Anny, która próbuje go uratować. W tragiczne wydarzenia zaangażowani są również inni mieszkańcy miasteczka. Horváth  umiejętnie portretuje tę społeczność, wytykając ludziom ich najgorsze przywary: konformizm, plotkarstwo, lekkomyślność w ferowaniu wyroków i skłonność do szukania kozła ofiarnego.
W przedstawieniu Agnieszki Glińskiej mieszkańcy miasteczka nie stanowią pełnowymiarowych postaci. Niektóre kreacje zostają zredukowane do jednej cechy, na przykład Pani Hudetz (Dorota Landowska) jest po prostu kobietą zazdrosną. Inne zbudowane są wyłącznie na zachowaniach, charakterystycznych dla konkretnego zawodu, jak Oberżysta (Paweł Wawrzecki) czy kelnerka (Monika Krzywkowska). Postać narzeczonego Anny, Ferdynanda (Grzegorz Daukszewicz) można  scharakteryzować jednym słowem – „zakochany”. Miejsce, jakie każdy z nich zajmuje w społeczności, determinuje jego gesty, mimikę, sposób mówienia. W podobny sposób budowana jest postać Hudetza (Łukasz Simlat), który reprezentuje typ „prawego obywatela i lojalnego męża”. Przypomina więc bohatera moralitetu, pozbawionego cech jednostkowych, manewrującego pomiędzy Cnotą a Występkiem. Ostatnia scena, w której Anna i Pokorny (Wojciech Żołądkowicz) namawiają go do sprzecznych czynów, a wycie wiatru brzmi jak dźwięk trąb Sądu, jest nawiązaniem do psychomachii, do walki anioła z diabłem o duszę grzesznika. Bój, jaki Hudetz rzekomo toczy sam ze sobą, pozostaje jedynie, nie znajdującą odzwierciedlenia w działaniu, deklaracją. Naczelnik jest konsekwentnie posągowy i niewzruszony, kamienna twarz nie zdradza żadnych emocji. Jak wszyscy bohaterowie, nosi „maskę” – jeden, niezmienny wyraz twarzy. Jak wszyscy, nie wychodzi poza schemat. Ten prosty zabieg pozwala Glińskiej zobrazować sposób, w jaki ludzie patrzą na siebie nawzajem: nie starają się poznać i zrozumieć, wyrobić sobie własnego zdania; od razu przyklejają etykietki zdeterminowane przez opinię większości. Oglądamy tu ludzi nie takich, jakimi są, ale takich, jakimi widzą ich inni.
A jednak w tym świecie jest ktoś, kto nie daje się zaszufladkować. To Anna. Już w pierwszej scenie Horváth konfrontuje dwie różne opinie o niej:
           
PANI LEIMGRUBER Przecież ta Anna to personifikacja niewinności.
ROBOTNIK Niewinna może jest, ale mimo to jest cwana.

 

Agnieszka Pawełkiewicz nieustannie gra z oczekiwaniami widza. Jest nieprzewidywalna, zręcznie manewruje i wymyka się każdej formie. Kiedy już wydaje się, że Anna rozpłacze się ze strachu i bezradności (w końcu to młoda jeszcze i słaba dziewczyna), uśmiecha się kokieteryjnie. A kiedy mamy ochotę przypiąć jej łatkę pustej kokietki, nagle okazuje niezwykłą dojrzałość i szlachetność. W ten sposób Glińska demaskuje również nasz sposób patrzenia, wydaje się mówić: „Patrzcie, jesteście tacy sami, jak oni”.
Anna ma jeszcze inną funkcję w tym przedstawieniu. Od początku sprawia wrażenie, jakby wiedziała więcej niż inni, jakby patrzyła na wydarzenia z szerszej perspektywy, jakby była z innego świata. Jest chochlikiem, kiedy za jej sprawą Hudetz doprowadza do tragedii. Jest opiekuńczym duchem, aniołem, kiedy ratuje go przed wyrokiem. Ale jednocześnie jest zagubioną i przerażoną dziewczyną. Anna łączy dwie rzeczywistości: świat ludzi i świat duchów. Podczas uroczystości powitalnych, wyprawionych w miasteczku z okazji powrotu uniewinnionego Hudetza, Anna staje na stole i śpiewa tango, a wszyscy tańczą, połączeni w przypadkowe pary. Dziewczyna stoi ponad tańczącymi, patrzy z góry na śmieszność ludzi, ich uprzedzenia i wzajemne animozje. Jej śpiew jest z początku ludzki: chwilami histeryczny i zakatarzony, przechodzi w cienki jęk przypominający szloch dziewczynki, chwilami zaś staje się wściekły i wyuzdany. Nagle jednak osiąga inny, nadludzki wymiar. Słowa piosenki ulegają deformacji (przez nienaturalne przeciąganie niektórych sylab), głos nabiera dziwnej, „płaskiej” barwy, trudno ocenić – anielskiej czy diabelskiej, a wreszcie wspina się o oktawę wyżej, powtarzając pierwsze wersy. Śpiewając, Anna przebija się przez cienką granicę między światami. Właściwie w tym momencie umiera dla ludzi, bo nie należy już do tego świata. Kiedy nazajutrz spotka się z naczelnikiem, jej głos będzie dochodził z offu, a usta pozostaną nieruchome, jak usta umarłej.
Śpiewa zresztą wiersz Bolesława Leśmiana Ciało me, wklęte w korowód istnienia.... o doświadczeniu nagłej, a głębokiej świadomości funkcjonowania kosmosu, o łasce objawienia harmonii człowieka z wszechświatem:

 

I drgają w piersi rozdzwonione losy,
Bije do głowy rozśpiewana krew,
I pieśnią całe ogarniam niebiosy,
I ziemię całą widzę poprzez śpiew!

 

Anna nabiera właśnie takiego dystansu do ziemskiego życia.
Dopełnieniem tej poruszającej sceny jest znakomita choreografia (autorstwa Weroniki Pelczyńskiej), synchroniczny układ przypominający taniec lunatyków. W pamięci pozostają również inne znakomite reżyserskie pomysły. Glińska potrafi budować atmosferę, używając najprostszych środków scenicznych: dymu, światła, ciemności, koloru, muzyki, i konstruować mocne, nastrojowe sceny. Zjawy, na przykład, pojawiają się nagle wśród żywych ludzi, różniąc się od nich tylko tym, że oświetlają sobie od dołu twarze latarkami. Ten najprostszy, ograny już chwyt, rodem ze starych filmów, sugeruje, że duchy oglądamy oczami mieszkańców prowincjonalnego miasteczka, tak samo jak żywych ludzi. Dużym walorem tej inscenizacji jest użycie śpiewu jako narzędzia ekspresji postaci (taką formę przyjmują wypowiedzi Anny oraz Gościa gospody „Pod Dzikusem” – Modesta Rucińskiego).
Najmniej udanym elementem tej inscenizacji jest scenografia Agnieszki Zawadowskiej. Rozbudowana, niesyntetyczna instalacja sprawia wrażenie, jakby autorka nie potrafiła wybrać pomiędzy realizmem a umownością. Z jednej strony, dosłownie odtworzono dworzec, umieszczając na scenie fragment rusztowania wiaduktu, okienko kasy dworcowej i mechanizm szlabanu, z drugiej całkowicie skrótowo – za pomocą stołu i krzesła – zaaranżowano wnętrze gospody. Brak tu spójnego pomysłu organizującego przestrzeń.
Nie całkiem udane okazały się również zabiegi włączania widzów w przestrzeń spektaklu.  Dobrze działają momenty, w których pomiędzy rzędami widowni tańczą aktorzy albo przechodzi orkiestra. Miałam wtedy ochotę wstać i dołączyć do zabawy. Glińska poszła jednak dalej i część publiczności posadziła na scenie. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby poczuli się członkami tej społeczności. Siedzący na scenie widzowie niewiele jednak słyszą i oglądają aktorów od tyłu. Poza tym, scena została powiększona o dość głębokie proscenium, które – wykorzystane tylko w jednej scenie – w pozostałych jedynie utrudnia komunikację między artystami a publicznością. Na potrzeby tego kameralnego studium ludzkiej natury i mechanizmów społecznych zdecydowanie lepiej nadawałaby się mniejsza przestrzeń, dająca możliwość nawiązania bliskiego kontaktu z aktorami.
Sąd Ostateczny rozgrywa się na ziemi, w prowincjonalnym miasteczku Horvátha i na scenie Teatru Studio – nie w zaświatach. Duchy, tak samo jak żywych, oglądamy przez pryzmat zbiorowych wyobrażeń; są wytworem ludzkiej psychiki, a nie przybyszami zza grobu. Brak tu wyższej instancji, zamiast dźwięku anielskich trąb rozlega się chrapliwie zwykły ziemski instrument w rękach grajka z wiejskiej kapeli. A jednak odbywa się sąd. Sędzią jest Anna, która obnaża ludzkie słabości i wymierza sprawiedliwość, nie pozwalając Hudetzowi ujść kary. Oprócz niego sądzeni są – za życia – wszyscy: mieszkańcy miasteczka, a także publiczność. Inscenizując procesy społeczne, Agnieszka Glińska niemal niepostrzeżenie sadza widzów na ławie oskarżonych.

p i k s e l