Teatr Polski we Wrocławiu
Marzena Sadocha
Media Medea
reżyseria: Marcin Liber, dramaturgia: Marzena Sadocha, scenografia, reżyseria światła i wizuale: Mirek Kaczmarek, wideo: Krzysztof Skonieczny/głębokiOFF, kostiumy: Grupa MIXER: Monika Ulańska, Dorota Gaj-Woźniak, Robert Woźniak, muzyka: Filip Kaniecki, konsultacja choreograficzna: Izabela Chlewińska
premiera: 3 października 2015

 

Natalia Dyjas
Bajka raczej smutna

 

Czy da się przepisać mit, który został już wielokrotnie opowiedziany, przeanalizowany i zinterpretowany na szereg rozmaitych sposobów? Czy postać, mocno zakorzeniona w europejskiej kulturze, może zostać pokazana na nowo? Twórcy Media Medei, spektaklu zrealizowanego we wrocławskim Teatrze Polskim, starają się odpowiedzieć na to, z pozoru tylko proste, pytanie. I pokazują, że historia Medei, która dla mężczyzny potrafiła porzucić ojczyznę, a potem w akcie zemsty za zdradę zamordować własne potomstwo, wcale nie jest anachroniczna czy nieprawdopodobna – nawet dziś.

 

Spektakl na podstawie bardziej poetyckiego niż dramatycznego tekstu Marzeny Sadochy, w reżyserii Marcina Libera, składa się z wielu fragmentów, urywków wypowiedzi, strzępów rozmów, które widz musi sam poskładać w całość i odnaleźć ukryty w nich sens. Odnieść można wrażenie, iż nie ma tu żadnej linearnej narracji; że dziś taki sposób opowiedzenia antycznego mitu i przedstawienia kondycji człowieka ponowoczesnego (wśród tych wyimków pojawia się również, potraktowana nieco ironicznie, myśl Zygmunta Baumana o kondycji współczesnego człowieka i kultury) nie jest już możliwy.

 

Fragmentaryczna, skomponowana z pojedynczych rekwizytów, będąca poniekąd rodzajem metonimii, jest również scenografia autorstwa Mirka Kaczmarka. W spektaklu pojawiają się trzy pary głównych bohaterów – każdemu z destrukcyjnych związków przypisano odrębną przestrzeń. Po prawej stronie znajduje się stół, przy którym siedzi pierwsza Medea (Katarzyna Strączek) – rozgoryczona, świadoma swego losu, a przez to cyniczna i niechętna wobec partnera (Andrzej Kłak), z którym nie łączy jej już absolutnie nic. Na środku sceny znajduje się prowizoryczne legowisko, na którym od samotności (bezskutecznie) będzie się starała uciec kolejna para (Marcin Pempuś i Janka Woźnicka). Po lewej stronie sceny stoi stary tapczan, rodem z PRL-u, na którym swoje pierwsze miłosne uniesienia (a także ich konsekwencję – ciążę) przeżywają infantylni, pełni dziecięcej jeszcze naiwności i wiary w wieczną miłość nastoletni Jazon (Piotr Nerlewski) i Medea (Małgorzata Gorol). Pomiędzy tymi przestrzeniami porusza się pełen gniewu i tajonej agresji Imigrant (Michał Mrozek) i czwarta, samotna Medea (świetna rola Agnieszki Kwietniewskiej), która decyduje się na niebezpieczną podróż do Europy z kraju ogarniętego wojną. Prostą, ascetyczną wręcz scenografię, utrzymaną w różnych tonacjach bieli, uzupełniają bryły z pleksi oraz, jak sam tytuł spektaklu wskazuje, media – telewizory i kamery, które staną się powiernikami tajonych lęków i obaw bohaterów.
Czytając opis spektaklu, możemy dowiedzieć się, że Media Medea to w zamierzeniu bajka o tym, jak zabija się z miłości. Oglądając spektakl, przekonujemy się, że to bajka dość smutna i nie skończy się dobrze, opowiada zaś raczej o wypaleniu uczucia pomiędzy kochankami, którzy kiedyś byli sobie bliscy. Zaczerpnięty z tradycyjnego mitu mord na dzieciach dokonany przez Medeę tutaj staje się nie tyle aktem zemsty, ile konsekwencją końca miłości.  Przelanie nienawiści na niewinne osoby prowadzi do makabrycznej katharsis, jest ucieczką od bólu i ostatecznym odcięciem od przeszłości. 

 

Twórcy nawiązują również do, pomijanego zazwyczaj w polskim teatrze przy interpretacji starożytnego tekstu, motywu obcości kulturowej. Mit służy im do poruszenia aktualnego problemu imigrantów przybywających do Europy z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.  Medea-imigrantka nie zabija swych synów, lecz nieświadomie i nieintencjonalnie, wierząc w sukces wyprawy, skazuje ich na śmierć, decydując się na podróż do (w jej mniemaniu) mitycznych krain szczęśliwości. Stąd też rozpacz i ból tej Medei, granej przez Kwietniewską, uderza w spektaklu najmocniej. Synowie Medei-imigrantki nie pojawiają się na scenie, ich śmierć zostaje zrelacjonowana. Potomkami tej Medei są dziś dzieci wyławiane na greckiej plaży czy zaduszone w furgonetkach na mięso, które miały stać się dla nich przepustką do raju. Wpisana w bieżącą sytuację polityczną i kulturową historia kolchidzkiej czarodziejki ma wywołać w odbiorcy poczucie winy, zmusić do patrzenia na ból i cierpienie, wyrwać z pełnej ułudy strefy komfortu, budowanej na śmierci wielu istnień. Synowie Medei nie mają imion, lecz służą Liberowi jako symbol wszystkich ginących w trakcie wojennej tułaczki dzieci. Twórcy starają się nas przekonać, że odwracając wzrok, stajemy się współwinni ich śmierci. Wypowiedziane chłodno oskarżenia skierowane do widowni bolą jeszcze długo po opuszczeniu Sceny na Świebodzkim.

 

Spektakl, będący serią nawarstwiających się historii, obrazów i problemów, przypomina teledysk. Na scenę nieustannie wnoszone są rekwizyty, których obecność nie jest uzasadniona fabularnie. Przedstawienie jest utrzymane w estetyce kampu, nie może więc zabraknąć sztucznego dymu, ultrafioletu, złotego konfetti i wiatraka rozwiewającego włosy Medeom, jak w banalnych popowych wideoklipach. Czasem nie wiadomo jednak, czemu ma służyć ten wszechobecny nadmiar (na przykład w odsłonie, kiedy na scenę wjeżdża fortepian, na którym starsza para gra zaledwie jedną, krótką melodię).

 

Fragmentaryczna, chaotyczna narracja przeplatana jest znakomitej jakości realistycznymi wizualizacjami, przedstawiającymi mord trzech Medei na swoich synach. Współczesne dzieciobójczynie podpalają samochód z dziećmi w środku, w milczeniu obserwując ich powolną śmierć. Te projekcje przyćmiewają akcję sceniczną. Chaotyczne urywki zdań i czasem nieco trywialne wypowiedzi kochanków, tworzące słowną pulpę, męczą tym bardziej, że często są wykrzyczane i naszpikowane zbyt egzaltowanymi emocjami, stąd też miłość pomiędzy bohaterami, zamiast poruszać, wywołuje sardoniczny uśmiech. Jedynie historia Medei-imigrantki oraz komentarze do obecnej rzeczywistości, wypowiadane przez Michała Mrozka –  napisane mniej poetyckim, klarowniejszym językiem – nie pozwalają się zdominować wizualizacjom i cały czas mocno oddziałują na widza. Pełne agresji słowa Imigranta, wypowiadane przez niego bezpośrednio do widzów i wplatane pomiędzy historie kolejnych Medei i Jazonów, oskarżają nas wszystkich o bierność i brak jasnego stanowiska wobec aktualnego problemu współczesnego exodusu.
W spektaklu Media Medea twórcy starają poruszyć kilka ważnych tematów, żadnego jednak nie zgłębiają. Jest więc tu mowa o upadku europejskiej kultury (przepisywanie mitu czy też koncepcja ponowoczesności Baumana zostały wykpione, jako efemeryczne mody teraźniejszego dyskursu – twórcy w ten sposób stają się autoironiczni i na moment przełamują efekt czwartej ściany); o tym, że dziedzictwo kilkunastu wieków to tylko chaos fragmentów i strzępów; o kresie miłości pomiędzy niegdyś bliskimi sobie osobami. Szkoda, że te ważkie problemy zostały przedstawione w tak chaotyczny sposób, a ze spektaklu pamięta się przede wszystkim świetne wizualizacje.  

p i k s e l