TR w Warszawie
Mirosław Nahacz
Robert Robur
reżyseria: Krzysztof Garbaczewski, adaptacja: Krzysztof Garbaczewski, Jakub Żulczyk, scenografia: Aleksandra Wasilkowska, muzyka: Jan Duszyński, światło: Bartosz Nalazek, wideo: Robert Mleczko, kompozytor: Jan Duszyński, kostiumy: Sławomir Blaszewski, premiera: 10 czerwca 2016

 

Aleksandra Majewska
Jakiś scenariusz, jakiś serial, jakaś dziewczyna

 

Robert Robur to teatralno-filmowa hybryda, w której – podobnie jak w wielu innych przedstawieniach – Krzysztof Garbaczewski, korzystając z techniki video streaming, rozciąga akcję sztuki poza scenę, umieszczając aktorów w korytarzach i foyer teatrów. To, co dzieje się na scenie, wydaje się tylko uzupełnieniem wyświetlanego filmu.

 

Scenografia stworzona przez Aleksandrę Wasilkowską składa się (w pierwszych dwóch częściach spektaklu) z wielkiej, pluszowej źrenicy oka, wewnątrz której wyświetlany jest film, oraz z kilku ogromnych, wiszących modeli części ciała, na przykład palca. Być może to wskazówka dla widza, żeby zaufał swoim zmysłom, mimo iż reżyser zaprasza go do świata niemal całkowicie przeniesionego w wirtualną rzeczywistość; a może ten plusz jest raczej żartem i wykpieniem zmysłów, które w świecie nowych technologii niewiele już znaczą? To pluszowe oko stanowi też bramę przejściową pomiędzy dwoma światami: to z niego wychodzą postaci, które oglądamy w instalacji wideo. Bohaterowie mogą swobodnie przemieszczać się pomiędzy tamtą, wirtualną przestrzenią a proscenium.

 

Wszystko w tym przedstawieniu zadziwia. Głównego bohatera miał grać Dawid Ogrodnik, ale na dwóch premierowych spektaklach zastąpił do Paweł Smagała* (łudząco podobny do samego reżysera) i Justyna Wasilewska. Smagała odgrywa tytułową rolę na scenie, Wasilewska zaś jest jego głosem emitowanym z głośników. Niesamowity efekt uzyskany w ten sposób potęguje jeszcze niezwykłość odbioru tej inscenizacji. Nie sposób jednoznacznie osądzić, czy ten kobiecy głos to myśli bohatera, czy też rzeczywiście wypowiadane słowa (podkładany głos nie jest zsynchronizowany z ruchem warg Robura); a może to głos jakiejś komputerowej sztucznej inteligencji? Robert Robur to bowiem nerd, który komputerową klawiaturę (razem z padem od playstation) ma na stałe przypiętą do paska. Ze spodni wystaje mu płachta bąbelkowej folii, a jego fryzura wyglądem przypomina kozacki osełedec, tylko w wersji nieco bardziej kosmicznej. Bohater jest autorem scenariuszy, pisarzem, może także programistą… Czas spędza głównie na unikaniu światła dziennego, leżeniu na kanapie, przyjmowaniu używek i – od kiedy dostaje dziwny telefon z poleceniem spotkania – bieganiu z karabinem po mrocznych, klaustrofobicznych korytarzach jakiegoś podziemnego miasta (sceny kręcone w piwnicy TRu).

 

W tym świecie nic nie jest pewne, nawet śmierć. Nawet jeśli bohater zostaje zastrzelony, to nie znaczy, że umarł. Może to komputerowa gra i jej bohaterowie mają do dyspozycji kilka żywotów? A może film akcji? Krzysztof Garbaczewski w swoim przedstawieniu (zarówno w instalacjach wideo, jak i fragmentach granych na scenie) całymi garściami czerpie z popkulturowych inspiracji. Jego wideo kojarzy się z filmami Quentina Tarantino czy Roberta Rodrigueza, którzy z kolei inspirowali się filmami klasy B. Garbaczewski zastosował choćby podział filmu na poszczególne podrozdziały nazwane imionami bohaterów; tytuły te napisane zostały kolorową, komiksową czcionką kojarzącą się na przykład z tytułami rozdziałów w filmie Kill Bill. Przedstawienie pełne jest charakterystycznego dla dwójki amerykańskich reżyserów, czarnego humoru, a chronologia wydarzeń wydaje się zupełnie zaburzona. Mam wrażenie, że atmosfera przedstawienia inspirowana jest także filmem Luca Bessona Leon Zawodowiec – najbardziej widoczną inspiracją są charakterystyczne przeciwsłoneczne okulary, które nosi Robert Robur, a także postać tajemniczej Mai (Natalia Kalita), która przypomina Matyldę graną przez Natalie Portman. Początkowe sceny inscenizacji z kolei zdają się rozgrywać w przestrzeni statku kosmicznego. Pojawia się tam postać Joasi (Agnieszka Żulewska), która nigdy w życiu nie wyszła jeszcze ze swojego pokoju. Bawi się w nim z chłopakiem, którego nazywa Misiem. Bardzo się kochają, ale Joasia dowiaduje się, że tak naprawdę jest tylko bohaterką telewizyjnego show, a telewidzowie zadecydowali, że czas opuścić pokój. Co więcej, wszystkie zabawy z Misiem kończą się nie tak, jak ona i Miś to sobie wymyślili, lecz tak, jak zadecydowali widzowie. Od scen z Joasią płynnie przechodzimy do scen z Robertem Roburem w podziemnym mieście. W przedstawieniu nie obowiązują zasady jedności czasu i akcji. Wszystko miesza się ze sobą, a ja jako widz czułam, że moje zmysły wariują, a umysł jest pod wpływem środków odurzających. Garbaczewski bowiem – wprawiając zmysły w konsternację – miesza porządek wideo z porządkiem scenicznym: postaci przechodzą przez pluszową, trochę wulgarną i przypominającą rekwizyt z filmu erotycznego, oprawę ekranu z wideo na proscenium, sceny pościgu (charakterystyczne dla kina akcji) rozgrywające się na ekranie, nagle przenoszą się na teatralną salę (uciekający na filmie Costa Costa – Jan Dravnel – zwisa wprost nad publicznością, trzymając się kurczowo balkonowej barierki). O ile nagranie wideo – nawet najdziwniejsze – daje widzowi poczucie bezpiecznego, kinowego dystansu, to nagłe wtargnięcie postaci filmowej na scenę ten dystans niweluje i wymusza na widzu natychmiastowe dostosowanie się do nowej rzeczywistości.
Garbaczewski narzuca spektaklowi szaleńcze tempo. Filmowe, błyskawiczne zwroty akcji, oszałamiają zarówno widza, jak i głównego bohatera: Robert Robur zdaje się nieustannie zdziwiony otaczającą go hybrydalną i „podstępną” rzeczywistością. Reżyser miesza przy tym duże dawki przemocy z humorem; każe swojemu bohaterowi wciągać do nosa sztuczny śnieg, łudząc go, że to kokaina; wprowadza dziwacznych, absurdalnych wręcz doręczycieli wiadomości (na przykład sztuczny gołąb). Szokuje również drastyczna zmiana dekoracji w ostatniej części przedstawienia (która w całości rozgrywana jest na deskach teatru): pluszowe oko znika na rzecz przestrzeni jakiejś górskiej groty, zapełnionej postaciami wyglądającymi niczym połączenie górali z masonami. Tam odbywają się dziwne, parareligijne obrządki; Robert Robur już nie jest kosmicznym programisto-scenarzystą, ale chłopakiem przyprowadzającym narzeczoną w swoje dziecięce strony. Wysłuchujemy przedziwnych legend, by w końcu zorientować się, że prawdopodobnie oglądamy ostatni odcinek Wściekłości i wrzasku – serialu, o którym była mowa w poprzednich częściach inscenizacji. Wszystko jest dziwne i zapętlone, wydarzenia nakładają się na siebie.
Po trzyipółgodzinnym spektaklu o akcji nie da się powiedzieć nic konkretnego: chodzi o jakiś scenariusz do jakiegoś serialu, o jakąś dziewczynę i o to, że coś jest nie tak ze światłem słonecznym. Garbaczewski bawi się powieścią Nahacza, fabuła tak naprawdę schodzi tu na dalszy plan: nie słowa i nie opowieść są tu najważniejsze. Świat, który tworzy reżyser, jest pełen paradoksów. Z jednej strony, użytkownik mediów i nowych technologii ma w nim prawie niczym nieograniczoną władzę: Robert Robur pisze scenariusz serialu, w którym – jak się okazuję – sam gra, używając swojej klawiatury, a więc jest informatycznym demiurgiem stwarzającym świat według własnych, lub widza, potrzeb. Z drugiej strony, rzeczywistość wpływa na niego w sposób niemal psychodeliczny, tak że trudno mu odróżnić jawę od snu, i w niewielkim tylko stopniu korzysta ze swojej „wszechmocy”.

 

Garbaczewski dramatyzując otaczającą nas wirtualną rzeczywistość pokazuje, że współczesny teatr może stymulować widza na wiele nowych sposobów, mnożąc kolejne bodźce wzrokowe, słuchowe i seksualne (przedstawienie okraszone zostało tanią erotyką rodem z ostatniej strony brukowej gazety, ale takiej z opowiadań Charles’a Bukowskiego). Świeżość i nowatorstwo Garbaczewskiego nie polega tylko na wprowadzaniu nowoczesnych technologii do teatru. Reżyser odchodzi od teatru skupiającego się tylko na wielkich ideach i problemach. W sposób niezwykle demokratyczny zajmuje się rzeczywistością, która dotyka każdego z nas – grami komputerowymi, czatami, komunikatorami, reklamami i filmami science-fiction – tworzy z tego wszystkiego jedną, dziwaczną rzeczywistość, zamyka w ramy scenariusza (razem z Jakubem Żulczykiem) i przenosi ją na deski teatru. Nie wartościuje, nie moralizuje. W prześmiewczy sposób pokazuje świat-hybrydę, w którym żyjemy. Zastanawia mnie tylko jedno: co dalej? Jaka jest stąd droga? Po jaki poziom abstrakcji sięgnie Garbaczewski następnym razem? Nie wiem, ale rewolucja już się zaczęła.

 

*Obecnie na stronie teatru widnieje informacja, że rolę Roberta Robura odgrywa Dawid Ogrodnik – zapewne więc pojawi się w nowym sezonie.

p i k s e l