Teatr Rozrywki w Chorzowie,
Paweł Demirski
Położnice szpitala Św. Zofii
reżyseria: Monika Strzępka, scenografia: Maciej Chojnacki, muzyka: Jan Suświłło,
premiera: 17 września 2011

 

Małgorzata Bryl
Stop porodom, ciężarne precz!

 

Sala szpitalna, a w niej raczej mdło, zielonkawo i sino. Leżanka, wanna, szafka z lekarstwami. Korytarzami spacerują znudzone położne, ale spokój jest tylko pozorny. Ciszę mąci miarowy stukot białych chodaków po posadzce albo przyspieszone tętno w stetoskopie. Być może tak tyka bomba, która zaraz wybuchnie. Na środku szpitalnego korytarza lekarz kopuluje z pielęgniarką. Wkraczamy do polskiej porodówki w wizji Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego.

W ubiegłym sezonie teatralnym Strzępka i Demirski uhonorowani między innymi Paszportem „Polityki” 2011, nagrodami na Raporcie w Gdyni i Boskiej Komedii w Krakowie zostali okrzyknięci „najciekawszymi twórcami w polskim teatrze”. W momencie, gdy duet Strzępka&Demirski stał się teatralną marką, której przypięto łatkę „Uwaga! Będzie skandal”, dyrektor Teatru Rozrywki w Chorzowie – Dariusz Miłkowski – postawił na współpracę z tym artystycznym tandemem. I chwała mu za to, bo Górny Śląsk to artystyczna prowincja, miejsce, gdzie wielcy i sławni przyjeżdżają jedynie po to, by pokazać spektakle w trakcie kilku istotnych festiwali. Najnowsze przedstawienie Strzępki i Demirskiego Położnice szpitala Św. Zofii jest więc ewenementem.
Tekst dramatyczny Pawła Demirskiego ukazuje chaos panujący w polskiej służbie zdrowia. W Położnicach... króluje łapówkarstwo i karygodne błędy niedouczonych lekarzy, sale szpitalne są przeludnione, na korytarzach panikują rodzące matki pozostawione samym sobie, a pielęgniarki, zamiast pracować, tkwią w namiotach „białego miasteczka”. Ordynatorka szpitala (Elżbieta Okupska) jest zbyt zaaferowana zbliżającą się prywatyzacją i modernizacją oddziału położniczego, by zajmować się rzeczami tak „prozaicznymi” jak zdrowie i życie pacjentów. „Rodzące pary” są przedstawicielami różnych warstw polskiego społeczeństwa. Od wielodzietnego małżeństwa sprzed przemian ustrojowych 1989 – on (Jacenty Jędrusik) tworzył związki zawodowe, a ona (Marta Kloc) wychowała dwadzieścia dwoje dzieci i właśnie rodzi dwudzieste trzecie – przez młodą stażem parę zwykłych, „statystycznych” trzydziestolatków (Izabela Molik i Dariusz Niebudek), aż po małżeństwo dorobkiewiczów, którzy od progu żądają „znieczulenia i cesarki”.
Podobno według statystyk, prawie każdy poród kończy się sukcesem, ale Demirskiego nie interesują statystyczni wygrani, tylko pojedyncze tragedie pechowców, które giną w morzu sondaży. W Położnicach... zderzają się postaci o sprzecznych motywacjach. Ktoś chce urodzić, komuś nie chce się odebrać porodu. Ktoś uczciwie pracuje, ale zostaje zwolniony. Ktoś nie potrafi zrobić cesarskiego cięcia, choć jest do tego upoważniony. Rodzice kochają dzieci, ale dzieci ich nienawidzą. Dzieci pragną miłości, ale rodzice porzucają je w „okienku życia” (niezadowoleni rodzice albo chcą dziecko podmienić, albo porzucić). Ktoś urodził dziewczynkę, ale chciał chłopczyka. Komuś urodził się chłopczyk, ale dziecko zamiast tworzyć związki zawodowe, woli tańczyć. Przez scenę przelewają się potoki bezsensownych tyrad wykrzykiwanych w pasji, rozżaleniu, agresji lub nagłych i dzikich zrywach euforii. Kto nie potrafi, lub nie ma siły mówić – wyje, jęczy, zawodzi i ryczy. W tekście Demirskiego trudno komukolwiek przyznać słuszność lub współczuć. Ta porodówka jest jak poligon, gdzie każdy walczy o własną wygodę oraz ziszczenie osobistych ambicji. Za upiornym rykiem atakujących nie ma niczego oprócz modlitwy jeszcze nienarodzonych dzieci o to, by nigdy nie musiały się urodzić. Scenę pokrywają zabite bociany, zastrzelone z broni palnej przez zbuntowane dzieci, które nie chcą przyjść na świat.
Rewia położnicza, bo taki jest podtytuł Położnic..., jest szyta przez reżyserkę grubymi nićmi. Monika Strzępka parodiuje zasady rządzące formą musicalową i obnaża elementy techniczne, dowolnie nimi żonglując.
Orkiestra została włączona w przestrzeń scenicznej gry. Gdy jeden ze zbuntowanych noworodków przystawia dyrygentowi pistolet do skroni, orkiestra pośpiesznie wykonujeSmells Like Teen Spirit Nirvany. Aktorzy posługują się arią i recytatywem w najmniej odpowiednich momentach. Melodyjne i wpadające w ucho songi Jana Suświłły zostały oparte na tekstach, którym odebrano jakikolwiek sens, gdyż całe zwrotki i refreny budowane są na ciągłych powtórzeniach. Słowa królujące na scenie to „oksytocyna” i „strajk”. Przyjemność słuchania dobrej muzyki i śpiewu zakłóca tekst piosenki złożony z samych siarczystych przekleństw. Strzępka zdaje się cedzić przez zęby: „przyszliście po rozrywkę, nie dostaniecie jej”.
W tej rewii tańca jest, paradoksalnie, jak na lekarstwo. W tle właściwej akcji wciąż pojawiają się jakieś zbłąkane baleriny, ciężarna kobieta tuż przed porodem stepuje, by udowodnić, że dobrze się czuje, ktoś tańczy z kijem od miotły. Wszystko jest jednak czynione byle jak – kilka oklepanych kroków i obrót, a aktorzy mają profesjonalne buty do tańca, jakby na scenie prezentowane były skomplikowane popisy choreograficzne. W Położnicach... przeważają sceny grupowe, brakuje więc przestrzeni do tańca. Ćwiczenia gimnastyczne wykonywane przez aktorów mimochodem i bez związku z fabułą dopełniają parodystycznego wymiaru przedstawienia.
Rodem z musicalowego rozmachu przestrzeń sceniczną Położnic... nieustannie spowijają kłęby pary. Jednak para bucha zawsze w nieodpowiednim momencie, a im bliżej końca, tym więcej żarówek „pechowo” się wypala. Parodię monumentalizmu podkreślają schody, które wjeżdżają na scenę w finale pierwszego aktu. Po surowych, metalowych stopniach schodzi kobieta. Nie jest to jednak ani kusząca Marilyn Monroe, ani zjawiskowa Liza Minnelli z New York, New York Martina Scorsese, a stara siostra zakonna, która śpiewa smętną kołysankę: „zaśnij, jutro wstanie jeszcze gorszy dzień”.
Rewia musicalowa została więc w Położnicach... sparodiowana, choć nie widzę uzasadnienia dla tego reżyserskiego gestu. Czy była to tylko artystyczna fanaberia? Czy też wyrażenie programowej wrogości do musicalu, którego kolebką jest Ameryka (twórcy przecież od dawna nie szczędzą mitowi Ameryki właściwej porcji czarnego humoru)? Pozostają tylko domysły, bo jeśli nawet Monika Strzępka użyła parodii w konkretnym celu, to pozostał on nieodgadniony.
Ujęcie tematu w Położnicach... nie jest oryginalne i w związku z tym przesłanie spektaklu wydaje się niepotrzebne i nudne. Z premiery Strzępki i Demirskiego wychodzi się z tym samym zasobem wiedzy, z jakim się na nią wchodziło, gdyż twórcy badają powierzchniowo temat polskiej porodówki. Twórcy przyznają, że nie aspirują do tego, by rzeczywistość zmienić, ale by ją celnie skomentować. Poprzez społeczne zaangażowanie ich teatr ma stać się trybuną, która rejestruje aktualne problemy społeczno-polityczne. Jednak w przypadku najnowszego przedstawienia obrany temat zamiast wzbudzać kontrowersje i bulwersować, po prostu trąci banałem, gdyż Strzępka i Demirski nie próbują stworzyć w Położnicach... świeżej przestrzeni do dyskusji, a jedynie eksploatują dobrze znany i medialnie przegadany stereotyp.
Nawiązanie współpracy ze Strzępką i Demirskim było trafnym pomysłem ze strony dyrektora Teatru Rozrywki, bo projekt stanowi precedens ostatnich lat. Wizyta na Śląsku pary wielokrotnie nagradzanych artystów mogła zakończyć się przygotowaniem jednej z lepszych premier sezonu teatralnego w województwie. Jednak przedstawienie Położnice szpitala Św. Zofii nie prowokuje. Gra z konwencją musicalu nie maskuje banalnego tematu. Przedstawienie jednak ogląda się dobrze, gdyż aktorzy sprawnie wpisali się w konwencję czarnego humoru i odnaleźli się w sekwencjach slapstickowych gagów. Niewątpliwym atutem Położnic... jest warstwa muzyczna, o czym świadczą dość ciekawe kompozycje w wykonaniach instrumentalnych i wokalnych. Zalety w kontekście sporych zastrzeżeń czynią z najnowszej premiery Strzępki i Demirskiego przedstawienie zaledwie poprawne, które nie obniża poziomu artystycznego repertuaru Teatru Rozrywki, ale też z pewnością go nie podnosi.

p i k s e l