Artykuł z numeru:
Teatr Komedia i Teatr 21, You can fail! Porażka show
  • Trylogia przyrodoznawcza
  • Godziny pracy w teatrze
  • Student. Konstanty Puzyna
Czytaj dalej Didaskalia 181/182
REPERTUAR

Kobiety objaśniają nam świat

Stary Teatr w Krakowie

Dzieje grzechu

według Stefana Żeromskiego

reżyseria: Wojtek Rodak, scenariusz i dramaturgia: Iga Gańczarczyk, scenografia i reżyseria świateł: Katarzyna Pawelec, kostiumy: Marta Szypulska, muzyka: Teoniki Rożynek, choreografia: Alicja Nauman, wideo: Martyna Miller

premiera: 19 kwietnia 2024

Stary Teatr w Krakowie, Dzieje grzechu: Małgorzata Gałkowska

Stary Teatr w Krakowie, Dzieje grzechu: Małgorzata Gałkowska; fot. Maurycy Stankiewicz

Co zrobić z Dziejami grzechu? Pytanie, czy koniecznie trzeba coś robić. Powieść Żeromskiego nie jest raczej powszechnie czytana (jednym z powodów jest to, że trzeba przedzierać się przez młodopolski język), a film Waleriana Borowczyka miał owszem dużą, bo prawie ośmiomilionową widownię, ale pięćdziesiąt lat temu. Żywa jest za to ich legenda „powieści pornograficznej” i „filmu z momentami”. W oglądanym dziś filmie owe „momenty” wydają się skromne, a w powieści trudno znaleźć dowody na ową oburzającą pornograficzność. Co nie znaczy, że powieść i film nie są godne uwagi, ale to, co przyciągało (bądź odpychało) kiedyś, dziś już straciło moc.

W spektaklu znalazły się dwie sceny, w których przypomniano te emocje: w pierwszej męska część obsady przytacza co bardziej negatywne i kwieciste reakcje współczesnych Żeromskiemu na powieść. Co zaskakujące, kobieca opinia, czyli słowa Elizy Orzeszkowej, też została włożona w męskie usta. Później męska obsada wciela się w członków komisji kolaudacyjnej – film Borowczyka już nie budzi takiej furii, mówi się o wysmakowaniu, o „polskim retro”, o zmysłowości i erotyzmie utrzymanych w ryzach. Ale jednak film, według komisji, powinien być dozwolony od osiemnastu lat.

W Starym Teatrze oglądamy, jak się można zorientować z powyższego, nie adaptację powieści, ale rodzaj seminarium poświęconego Dziejom grzechu i ich recepcji. W zapowiedzi na stronie teatru czytamy o próbie queerowo-feministycznego odczytania historii Ewy Pobratyńskiej, o wykroczeniu poza męskie spojrzenie Żeromskiego i Borowczyka oraz o uwikłaniu bohaterów w patriarchat. Czemu nie, Dzieje grzechu się do takich operacji dobrze nadają. Problem w tym, że w spektaklu niejako nadają się za bardzo. Powieść Żeromskiego (i sam Żeromski) została bowiem tak ustawiona, że w tej dyskusji jest nie partnerem równorzędnym, ale zdecydowanie słabszym, takim, któremu można coś wytknąć i pouczyć go z perspektywy dzisiejszego świata, z założenia nie tyle może lepszego, ile mądrzejszego od tego sprzed ponad stu lat.

Na początku zostaje ustalony styl, w jakim będą pokazywane fragmenty powieści. To melodramat, ale podkręcony, właściwie parodia czy pastisz melodramatu. Niewielka scena (spektakl grany jest na Nowej Scenie) dość umownie przedstawia mieszczański pokój – zbiegające się pod kątem ściany wyklejone brązowawym pluszem, z prawej kanapa z rozgrzebaną pościelą, z lewej fotel, z tyłu, pośrodku wejście, za którym widać wykafelkowaną ścianę. Podłoga wyłożona białym futerkiem – jest niby przytulnie, ale nieco klaustrofobicznie. Przed tym scenicznym pudełkiem, na proscenium, z lewej antyczna toaletka, z prawej pianino.

Ewa Pobratyńska (Karolina Staniec) w smudze światła przeżywa spowiedź, rozmyśla o grzechu, modli się. Wielki czarny futrzany kapelusz, półprzejrzysta, obcisła suknia w kolorze ciała z odznaczającym się szkieletem tiurniury odrealniają jej sylwetkę. Widać, że żadnego realizmu nie będzie, że kostiumy będą dodatkowym elementem znaczącym – i tak się staje. Gdy do mieszkania Pobratyńskich wchodzi Łukasz Niepołomski (Szymon Czacki), pojawia się tym samym samczość: nagi tors, obcisłe spodnie, wysokie buty, szeroki pas, skórzany płaszcz. Przerysowana kobiecość i przerysowana męskość prowadzą równie przerysowany romans, pełen westchnień, znaczących spojrzeń, gwałtownych uczuć i gwałtownych gestów. Zrobione jest to i wykonane przez aktorów smacznie i zabawnie, a zjawiskowej Karolinie Staniec nawet można uwierzyć, że naprawdę zakochała się w swoim amancie. Ale czy to nie zbyt łatwe ustawienie sobie przeciwnika, czyli Żeromskiego? Dzieje grzechu nie są przecież melodramatem pełną gębąŻeromski to nie Helena Mniszkówna, nie realizuje konwencji melodramatu, ale ją wykorzystuje, aby rozsadzić naturalistycznymi i skandalicznymi scenami (jak choćby topienie noworodka w wychodku). Dystans wytworzony przez spotęgowany melodramatyczny ton odejmuje powieści Żeromskiego ciężar i znaczenie, spycha ją do kąta jako przykład niestosownej już dziś męskiej patriarchalnej narracji i męskiego spojrzenia, a także nazbyt ozdobnego stylu, który w ustach nastrojonych pastiszowo aktorów brzmi staroświecko i śmiesznie.

Przerysowanie w kostiumach i stylu gry dotyczy w różnym natężeniu wszystkich aktorów. Wzdychający do Ewy hrabia Szczerbic (Stanisław Linowski) nie dość, że całym sobą objawia nieśmiałość i zawstydzenie, to jeszcze nosi na półnagim ciele skomplikowany gorset, usztywniający kołnierz i skarpetki z podwiązkami. Ofiara patriarchatu na całego – ale i karykatura „chłopa, co się za babę przebrał”, bo sam jest uczuciowy jak baba i najwyraźniej zahamowany seksualnie (kobiece spojrzenie też bywa uprzedmiotowiające). Bodzancie (Filip Perkowski), który chce Ewę „uratować”, proponując jej pracę w swoim majątku, przydzielono z kolei rolę rycerza: nosi srebrny gorset przypominający półpancerz i srebrne buty od zbroi. To kolejny niewolnik uwewnętrznionego patriarchatu. Bandyta Pochroń (Przemysław Przestrzelski) wygląda w tym towarzystwie nieco skromniej, ale ujawnia swój męski narcyzm, dopominając się u reżysera o akceptację „marynarki, jakiej świat nie widział”, w której chce wystąpić jako „gustowny Pochroń”. Reżyser to Walerian Borowczyk, a Przestrzelski gra Romana Wilhelmiego grającego Pochronia (gra też oczywiście Pochronia u Wojciecha Rodaka).

Filmowi Borowczyka twórcy i twórczynie spektaklu poświęcają dużo uwagi, odsłaniając mizoginizm reżysera (który zgadza się na liczne propozycje aktora grającego Pochronia, a aktorce grającej Ewę zabrania cokolwiek proponować). Jest też odtworzenie wywiadu Jadwigi Polanowskiej (Karolina Staniec) z grającą Ewę u Borowczyka Grażyną Długołęcką (Magda Grąziowska). Historia aktorki dręczonej na planie przez reżysera, grającej za gażę statystki, a po premierze traktowanej jak „puszczalska” i zbojkotowanej przez środowisko filmowe jest przejmująca. Ale czemu ma w tym spektaklu służyć? Poza tym, że doskonale się wpisuje w aktualne dyskusje na temat przemocy towarzyszącej powstawaniu sztuki (tutaj filmu)? Nie mogę pozbyć się wrażenia, że za współwinnego uznano Stefana Żeromskiego: nie dość, że melodramaciarz, to jeszcze – pośrednio – generator przemocy. Na przemocy w filmie nie poprzestano: Magda Grąziowska wspomina, jak grała Ewę dziesięć lat temu w kieleckim teatrze. Dziś już by się nie pozwoliła bić na scenie, choć rola przyniosła jej nagrody i uznanie krytyków – płci męskiej, jak podkreśliła. Co prawda chwaliły ją także krytyczki, ale mamy przecież wierzyć, że to patriarchat lubi oglądać dręczoną kobietę i poświęcającą się dla sztuki aktorkę.

W Starym Teatrze aktorki się nie poświęcają dla sztuki, tworzą raczej grupę wzajemnego wsparcia złożoną z Ewy 1 (Karolina Staniec), Ewy 2 (Magda Grąziowska) i Ewy 3 (Małgorzata Gałkowska). To Ewa Pobratyńska na różnych etapach swojego życia, ale też komentatorka losów bohaterki, narratorka spektaklu, wreszcie prowadząca owo seminarium poświęcone feministycznej krytyce Dziejów grzechu i obrazów kobiecości wyprodukowanych przez męskie spojrzenie. Seminarium skręca czasami w rejony niezbyt dopasowane do powieści, z którą ma dyskutować. Po scenie, w której Ewa 1, monologując słowami Żeromskiego, w bólach samotnie rodzi dziecko i topi je w wychodku, zostajemy z przejęciem poinformowani przez Ewę 2 o niebezpieczeństwach związanych z pokątnym usuwaniem ciąży: o drutach, szpilkach, krwotokach, sepsie i tak dalej. Ale przecież powieściowa Ewa nie próbowała aborcji. Jeśli już o czymś nas ewentualnie informować, to o depresji poporodowej albo brakach w świadomości seksualnej – Ewa długo niezbyt się orientuje co do swego stanu, chwilami nawet jej się wydaje, że w ciąży nie jest. U Żeromskiego jest to całe studium pogłębiającej się depresji, precyzyjne i sugestywnie napisane. Wydaje się jednak, że twórcom i twórczyniom zależało na nawiązaniu porozumienia z publicznością: temat przerywania ciąży jest aktualny i żywy, można liczyć na wspólnotowy odzew. Trudniej skłonić ludzi do współodczuwania z kobietą, która zabiła nowo narodzone dziecko.

Na podobnego rodzaju odzew (zakorzeniony w tematach obecnych w obiegu publicznym) można też liczyć, gdy się podejmie temat pracy seksualnej czy starzenia się kobiecego ciała. Ewa 3, luksusowa kurtyzana, czyli Małgorzata Gałkowska w blond peruce, czarnej sukni dominy i z pejczem przedstawia z dumą swoje emancypacyjne credo pracownicy seksualnej świadczącej usługi; użycie współcześnie stosowanych określeń ma zdjąć odium z jej zawodu. Tyle że zaraz ta imponująca i wymowna królowa z pejczem gładko i bez odreżyserskiego komentarza przechodzi w ręce Pochronia, któremu musi oddawać zarobione na ulicy pieniądze, czyli wraca do tego, co jest udziałem tej części pracownic seksualnych, dla których nomenklatura to najmniejszy problem: do wyzysku i handlu ludźmi.

Epizod z Bodzantą i Majdanem, gdzie Ewa zobaczyła schylone nad grządkami kobiety z łuszczącymi się od słońca twarzami, skłania ją z kolei do monologu o starzeniu się, potrzebach seksualnych starszych kobiet i utracie widzialności z wiekiem – monologu półprywatnego, połączonego ze zmyciem makijażu i odsłonięciem kawałka ciała (płaski brzuch i godna pozazdroszczenia talia niezbyt rymują się z obrazem starości, ale może się czepiam).

Na koniec owego monologu Ewa 3 przedstawia współczesną, feministyczną alternatywę dla Majdanu, majątku, który bogaty arystokrata Bodzanta przekształcił w instytucję charytatywną. Zbiera tam prostytutki, którym daje pracę na folwarku. Ewa 3 widzi w tym wykorzystywanie kobiet jako taniej siły roboczej. Tyle dowiadujemy się w spektaklu o Majdanie. Patriarchalna filantropia zostaje zdemaskowana. Ewa 3 przeciwstawia Majdanowi Maison des Babayagas w podparyskim Montreuil, gdzie starsze kobiety żyją we wspólnocie, same o sobie decydując i same sobą zarządzając. Tyle że, jak czytamy u Żeromskiego, kobiety w Majdanie nie muszą pracować, mogą robić, co tylko chcą, także nie robić nic. Mogą wychodzić, przyjmować gości, odchodzić, nikt ich tam nie trzyma ani nie umoralnia. A nawet mają własny zarząd, z nich samych złożony, całkiem jak francuskie Babayagas. Co więcej, wiemy, kto za to płaci – Bodzanta i też one same, wytwarzając towary na sprzedaż. A nie wiemy, kto sfinansował wybudowany w 2013 roku dom w centrum Montreuil, w którym jest dwadzieścia jeden mieszkań dla kobiet po sześćdziesiątce i cztery dla osób poniżej trzydziestki (czyżby służba?). Jak się utrzymuje ten wspaniały (nie wątpię) feministyczny falanster? Może jest dostępny tylko dla kobiet z wysoką emeryturą? Wylegujące się w ogrodach Majdanu prostytutki raczej nie miałyby tam czego szukać. Pouczanie Żeromskiego nie ma tu podstaw.

Dzieje grzechu potraktowane zostały w tym spektaklu instrumentalnie – nie tyle jako tekst, ile pretekst do własnych rozważań, często słabo związanych z problemami obecnymi w powieści. Prowadzonych z biegiem spektaklu coraz bardziej dydaktycznym tonem, może stosownym na seminarium, ale w teatrze irytującym. 

Wzór cytowania:

Targoń, Joanna, Kobiety objaśniają nam świat, „Didaskalia. Gazeta Teatralna” 2024, nr 181/182, https://didaskalia.pl/pl/artykul/kobiety-objasniaja-nam-swiat.